meak - przejażdżki i wyprawki

Info




Linki


Zalicz gminę ;)







Batoniki






button stats bikestats.pl

button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl

Moje rowery

Unibike Viper 23928 km
Author Outset 17964 km
Kross Level 3.0 2021

Szukaj

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy meak.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Tak nie będzie ;)






Blog rowerowy. Aktualizowany od przypadku do przepadku. Spostrzegawczość jest ważna. Nie wiąż się z nim, jeśli nie lubisz dłuższej rozłąki. Zanim zaczniesz czytać zapoznaj się ze znaczeniem słów: ironia i sarkazm ;)



run-log.com

Wpisy archiwalne w kategorii

80 - 99 km

Dystans całkowity:3054.03 km (w terenie 565.00 km; 18.50%)
Czas w ruchu:176:02
Średnia prędkość:17.35 km/h
Maksymalna prędkość:47.80 km/h
Suma podjazdów:2334 m
Suma kalorii:6355 kcal
Liczba aktywności:35
Średnio na aktywność:87.26 km i 5h 01m
Więcej statystyk

Bory Tucholskie, dzień piąty, czyli w poszukiwaniu utraconego pola ;)

Czwartek, 18 sierpnia 2011 | dodano:26.08.2011 Kategoria 80 - 99 km, Bory Tucholskie 2011, Mapy z GPS, Wyprawy
Km:92.64Km teren:21.00 Czas:06:00Km/h:15.44
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcal Podjazdy:649m Rower:Unibike Viper


Wydarzenia dnia poprzedniego były niezwykle rozgrzewające, za to poranek chłodny, że hej! Po wczesnej pobudce popatrzyłem na piękny wschód słońca.



Miałem też okazję pomilczeć z inteligentnym stworzeniem.



Znalazłem nawet chwilę, żeby uwiecznić przedstawiciela lokalnego kabaretu.



Do Cekcyna było bliziutko:



A to był kabaret przelotny. Usłyszałem wykonaną na głosy monumentalną, starosłowiańską pieśń "a my nie musimy tak machać nogami jak Ty".



Tajny plan przewidywał, że dzisiaj znowu przejadę swą ukochaną szutrówkę Gołąbek - Woziwoda :)



Dalej podążyłem znaną mi również drogą, którą kiedyś jechałem aż na Brusy i dalej do kolejnych Kamiennych Kręgów Gotów, ale... nie widziałem jeszcze zapory w Mylofie...



Skręciłem więc na Rytel:





I voila, wylądowałem w Mylofie :)





Potem miałem do rozwikłania dylemat - przejechać przez Park Narodowy Bory Tucholskie dzisiaj, czy może jutro? Miałem też tego dnia dziwną chęć "wyspać się na legalu", czyli rozbić namiot na jakimś legalnym polu namiotowym. Pierwsze miejsce, które nie zmuszałoby mnie do zbyt wczesnego przerwania jazdy było w Drzewiczu, na skraju Parku. Nie podobało mi się jednak - przede wszystkim było tam zbyt wiele namiotów. Wymyśliłem więc sobie, że przez Park przejadę jednak dzisiaj, a rozbiję się na polu namiotowym w Funce, które miałem oznaczone na dwóch mapach. Następnego dnia miało też padać, więc miałem nadzieję, że przed deszczem zdążę dojechać do Chojnic. Ok, najpierw Park:





























Dojechałem wreszcie do sławetnego dębu:



Tu miało miejsce zabawne zdarzenie. Musiałem się zająć pewną luzującą się śrubką w rowerze, a przy okazji dokonałem entomologicznego odkrycia, które dotyczyło niezwykłej wręcz krwiożerczości okolicznych komarów. Zajmując się śrubką oraz tłuczeniem ich na prawo i lewo zauważyłem, że jakaś parka zajmuje romantyczne miejsce na pobliskiej ławeczce.

- długo tu chyba państwo nie zabawicie - rzuciłem łagodnie acz zjadliwie.
- dlaczego? Komary? Aż tak tu gryzą? - odparła pytajnikami kobieta.
- tak. Jak od kilku dni jeżdżę po całych Borach Tucholskich tak TU SĄ NAJGORSZE KOMARY!

Swoje wystąpienie poparłem stosownym i dramatycznym gestem. Zaległa króciutka cisza. I wtedy słowotokiem odezwał się facet - o kurcze, mnie nigdy nie gryzą, a tu mnie gryzą, to prawda naprawdę zaprawdę, gryzą jak zwariowane.

Po tej trwającej 30 sekund wizycie zerwali się i podążyli na spotkanie losu. Ja również nader szybko uporałem się ze śrubką (ach, gdyby warsztaty rowerowe były w takich miejscach, to wszystkie rowery zrobione byłyby na czas, bo tam się nie da wykonywać wolnych ruchów... ;) ) i pojechałem.







Wyjechałem z Parku i ruszyłem do Funki. W Funce najpierw zajechałem do sklepu, potem nad jezioro, żeby się trochę wypluskać... a potem do leśniczego, bo okazało się, że nie ma pola namiotowego. Od sklepowej usłyszałem, że zostało tylko miejsce na ognisko... A chciałem się "wyspać na legalu" ;)

Leśniczy surowo acz przyjaźnie poinformował mnie, że nie może wyrazić zgody na moje obozowanie w tamtym miejscu na co w milczeniu telepatycznie odparłem, że nie zauważyłby mnie nawet gdybym mu się rozbił w pokoju. Dodał, że on na pewno nie pójdzie sprawdzać, ale istnieje jeszcze coś takiego jak Straż Leśna... Koniec końców dowiedziałem się, że 4 km dalej w Małych Swornegaciach (a może Swornychgaciach, jakaś ta odmiana niesforna) jest legalne pole namiotowe. Pojechałem. Zapomniałem tylko, że 1 km leśniczego równa się dwóm zwykłym, więc było 8 km. Pole było ładnie położone, znalazłem jakieś fajne miejsce i popijając pyszne piwo Amber Naturalne rozbijałem namiot i szykowałem kolację. I tłukłem komary, bo tutaj również trochę ich było.



Bory Tucholskie, dzień czwarty, czyli różne są koleje losu... ;)

Środa, 17 sierpnia 2011 | dodano:25.08.2011 Kategoria 80 - 99 km, Bory Tucholskie 2011, Mapy z GPS, Wyprawy
Km:87.40Km teren:12.00 Czas:05:54Km/h:14.81
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcal Podjazdy:388m Rower:Unibike Viper


Plan wymyślony w dniu poprzednim obejmował wyjazd pociągiem przed siódmą rano, wkroczenie do sklepu, który otwarty miał być od godziny ósmej i powrót o 11.15 (z Chojnic 10.40) do Czarnej Wody z nowym bagażnikiem. Mistrzowski plan. Czułem się panem życia i śmierci. Jakiś bagażnik mi tu będzie podskakiwać! Nie ma! Ja tu rządzę!

Na razie powolutku i delikatnie przesuwałem rowerek po drodze w kierunku stacji, zwracając szczególną uwagę na bagażnik. Dotarłem wreszcie do dworca z bezpiecznym zapasem czasu i rozpocząłem oczekiwanie na pociąg do Chojnic. Na stacji nie było nikogo, ale po paru minutach przyszedł jakiś chłopak. Zapytałem, czy jedzie do Chojnic, ale okazało się, że interesuje go przeciwny kierunek. Odpowiadając na moje pytanie użył zwrotu, który niezwykle mnie zaniepokoił, powiedział mianowicie "jeżeli pojedzie"... Dlaczego "jeżeli"?! No... bo dzisiaj ma być strajk kolejarzy.

Jasna cholera! O, w mordę! Ajajajajajaj! Niech to szlag! Opracowując swój genialny plan zapomniałem o zapowiadanym przecież od jakiegoś czasu strajku! 17 sierpnia! Wrrrrr! Poczekałem przepisowe parę minut, a ponieważ w kasie jednak pojawiła się babka, więc wypytałem ją i dowiedziałem się, że NIC nie jedzie. NIC. Jestem panem życia i śmierci. Jestem. Więc strajk nie może mi nic zrobić. Ok, możliwości było parę. Np. mogłem sterroryzować kierowcę PKS i zmusić, żeby zabrał mnie z całym majdanem do autobusu. W gruncie rzeczy mogłem sterroryzować wszystkich i zażądać dostarczenia bagażnika na miejsce, do swych niezbyt aktualnie czystych stóp. Mogłem sterroryzować mieszkańców pobliskiego domu, żeby mi przechowali majdan aż nie wrócę z bagażnikiem. Mogłem też ich o to zwyczajnie poprosić... Nie miałem jednak ochoty rozstawać się z rowerkiem. Pojechaliśmy razem na wyprawę, więc wszystko przeżyjemy wspólnie. Od początku do końca. Potoczyłem się więc powolutku na przystanek autobusowy w celu rozpoznania rozkładu jazdy. Cały czas chciałem jechać do Chojnic choć bliżej był Czersk, bo w większym mieście upatrywałem dużo większe szanse na upolowanie sensownego bagażnika. Na przystanku była jednak dziewczyna, która przekonała mnie, że w Czersku jakiś rowerowy sklep istnieje... Do odjazdu autobusu była godzina, powoli zaczęli się zbierać ludzie, wielu spośród nich pojechałoby pewnie pociągiem... a tak przyłazili i zabierali potencjalną przestrzeń autobusową mojemu rowerkowi! Wraz z nadejściem kolejnego przyszłego pasażera narastała moja niechęć do nich! Czy oni naprawdę wszyscy muszą jechać akurat dzisiaj, kiedy mojemu rowerkowi pękł bagażnik? Zacząłem obmyślać Społeczny System Sprzedaży Biletów. Np. bilety otrzymałyby tylko osoby z bagażem powyżej 50 kg. W ten sposób autobus stałby się praktycznie moją limuzyną...

Powiększający się tłumek sprawił, że zacząłem rozmyślać na innymi rozwiązaniami. Np. może jednak udałoby mi się dojechać do Czerska? To tylko 10 km. Normalnie można to przejść w dobrą godzinę. Ale co zrobić z bagażnikiem, który grozi jeszcze większą katastrofą? Przypomniało mi się, że na wszelki wypadek załadowałem do sakwy kilkanaście plastikowych pasków zaciskowych albo jak nazywają je inni "zipperów".
Przyjrzałem się uważnie pęknięciom, ustawiłem bagażnik w takiej pozycji, żeby nie mógł wpadać do środka ani w dół i zacząłem "szyć" paskami ;) Użyłem w końcu sześciu pasków, które dawały nadzieję, że jakoś uda się te 10 km przejechać...

Spakowałem wszystko i powolutku ruszyłem. To była ruchliwa droga, śmigające tuż obok osobówki, TIRy, ale na szczęście było pobocze. Tyle, że droga była zbudowana z płyt, mocno niewyrównanych płyt i na każdej nierówności drżałe o to, co się dzieje zaraz za moimi plecami oraz uważnie obserwowałem licznik patrząc na kilometry przybliżające mnie do Czerska. Udało mi się dotoczyć jeszcze przed odjazdem autobusu, na który czekałem w Czarnej Wodzie. Znalazłem - podobno - najlepiej zaopatrzony sklep rowerowy w mieście, ale musiałem poczekać kilkanaście minut do otwarcia o godzinie dziewiątej. Zjadłem więc drugie śniadanie, czyli parę świeżych buł z jogurtem aż nadjechał Człowiek, Który Otworzył Sklep (CKOS). Wyjaśniłem, o co chodzi... i CKOS triumfalnie wyciągnął dokładnie taki sam bagażnik... jak ten, który właśnie chciałem wymienić :D

Dobra, w końcu ten bagażnik trochę przeżył. Miał trzy lata. Był w tym czasie na Suwalszczyźnie, na Podlasiu, na Litwie... Pomyślałem sobie jednak przy okazji - jakie to dziwne, wcześniej miałem bagażnik zdjęty z jakiegoś starego roweru, bagażnik z o wiele węższych pręcików i tamtemu nigdy nic się nie stało. Wytrzymał znacznie więcej i do tej pory jest w użyciu na drugim rowerze.

Ok, sentymenty na bok, zabrałem się za montaż/demontaż. Po chwili wymieniłem nowy bagażnik na inny egzemplarz, bo nie podobały mi się nierówne spawy (czyżbym zrobił się nadwrażliwy? :D ), które sprawiały, że ciężko było go równo skręcić śrubami. Drugi udało się już całkiem sprawnie założyć. Zapakowałem cały majdan z powrotem i ruszyłem tą samą drogą do Czarnej Wody - pomyślałem, że tak jak Kazimierz Nowak, którego Włosi zabrali w Afryce na parę słów "wyjaśnienia", a potem kiedy zrozumieli swój błąd, pytali co mogą dla niego zrobić, a on zażądał tylko, żeby odstawili go dokładnie w to miejsce, z którego go zabrali... Ja też chcę "dokładnie w to samo miejsce". Udało się. Z powrotem byłem o dziesiątej, a więc dzięki temu, że nie mogłem skorzystać z usług PKP, zyskałem całą godzinę! Zrozumiałem, że strajk to było moje kolejne szczęście! No, jak się ma takie szczęście to wszystko musi się udać! ;)

Dokładnie to samo miejsce ;)



Ruszam na Zimne Zdroje!







W Osiecznej myślałem chwilę nad nowym środkiem transportu, ale nie mogłem znaleźć pedałów ;)



Znalazłem za to miejsce zamieszkania Autobusu, ale akurat go nie było. Ciekawe, gdzie sobie pojechał. Ok, wiem że parę tygodni wcześniej Autobus również jeździł na rowerze po Borach Tucholskich, więc teraz chce pewnie w spokoju napisać swoją relację ;)



Duże Krówno, Błędno...











Za Osieczną wjechałem do Wdeckiego Parku Krajobrazowego. Cisza i spokój. I, niestety, fatalna droga. Oto jest pytanie - bruk, czy piach? ;) O dziwo był remis ze wskazaniem na piach ;) Mało tego - po dobrych paru kilometrach zauważyłem zbliżający się z naprzeciwka biały samochodzik. Wewnątrz kobieta młodsza, kobieta starsza i dziewczynka. W samochodzi GPS. I pytanie, które niemal zrzuciło mnie z roweru: "przepraszam pana bardzo, którędy do autostrady?" ... (...) :D :D :D "Bo GPS mnie tak poprowadził..." :D :D :D



Osie.







Tleń.



Zabawny kościół w Tleniu.





To już był czas i miejsce, żeby poszukać miejsca na biwak - jeśli chodzi o czas to mogłem jeszcze jechać, ale - znowu nie chciałem tego robić na terenie parków krajobrazowych, a za sobą miałem Wdecki Park i niedaleko przed sobą Tucholski. Skręt w las, dalej jakieś dziwne drogi i... kurcze, w tym lesie nie ma poszycia ani nawet jakichś marnych krzaków, żeby choć trochę się ukryć! Poczekałem więc do maksymalnie późnej godziny i namiot rozbijałem już przy świetle super czołówki Petzla, którą kupiłem tuż przed wyjazdem ;)



Na sam koniec dodam, że odkryłem w Szczecinie sklep, w którym mogę kupić wszystkie rodzaje piwa, które napotkałem podczas wakacji - czy to w Szklarskiej Porębie (pyszny Lwówek Książęcy), czy w Borach Tucholskich, gdziekolwiek indziej w Polsce, są też oczywiście zagraniczne. Sklep jest po prostu cudowny i niech istnieje jak najdłużej! :) Elysium, sklep z dobrym piwem pomiędzy Placem Odrodzenia, a Placem Zamenhofa, czyil Monte Cassino. Nie ma sensu jeździć do Niemiec po piwo skoro coś takiego jest w pobliżu - mało tego, to patriotyczny obowiązek każdego kto lubi dobre piwo! ;)

Bory Tucholskie, dzień trzeci, czyli Apocalypse Now!

Wtorek, 16 sierpnia 2011 | dodano:24.08.2011 Kategoria 80 - 99 km, Bory Tucholskie 2011, Mapy z GPS, Wyprawy
Km:94.03Km teren:30.00 Czas:06:49Km/h:13.79
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcal Podjazdy:624m Rower:Unibike Viper


Na początek filmik, dzięki któremu można się nieco wprowadzić w nastrój ;)



Jak zwykle obudziłem się w pięknym lesie. Choć poranek był chłodny. Temperatura spadła w nocy poniżej 10 stopni.



Szybciutko przeleciałem parę kilometrów do Czerska.









Dalej do Karsina.



I miejscowość pod Wiele mówiącą nazwą ;)







Byłem coraz bliżej jeziora Wdzydze i Wdzydzkiego Parku Krajobrazowego.

Droga do Przytarni, gdzie po raz pierwszy spotkałem dwójkę rowerzystów, tu udało mi się złapać w obiektyw faceta:



Chwilę z nimi porozmawiałem podczas krótkiego postoju nad jeziorem. Szczególnie omówiliśmy pewien piaszczysty fragment drogi ;)



Trochę się potem mijaliśmy po drodze.



Zatrzymałem się na chwilę w miejscowości Rów, na parę fotek.





Najprawdopodobniej tam skręciłem w niewłaściwą drogę... Okazało się, że szlak rowerowy był również źle oznaczony na mapie. Już niewiele dalej zobaczyłem, że droga idzie mocno do góry, a jednocześnie staje się baaaardzo piaszczysta.

Ciągnąc muła krok po kroku w górę po piachu relaksowałem się patrząc na las ;)



Przez chwilę myślałem nawet o tym, żeby zawrócić do drogi właściwej, ale porzuciłem tę myśl o wycofaniu się przed trudnościami. Postanowiłem być niemiętki i bić rekord niskiej prędkości średniej ;)

Rzeczywiście, udało mi się to przez jakiś czas. Po drodze wymyślałem sobie dziwne tytuły, np. "Ciągnąc muła po nadwdzydzkich piaskach". No, gdybym napisał dzieło pod tym tytułem, a Hollywood zainteresowałby się ewentualną ekranizacją, wtedy film zawisłby na ekranach jako np. "Mrożący krew w żyłach pojedynek z krwiożerczym mułem na Pustyni Nadwdzydzkiej. A może w skrócie "Mullet" lub "Piaszczysta pułapka", "Klepsydra Muła", "Życzenie piasku", "Piaszczysty krąg", "Świr na nieoczekiwanej plaży" itp. ;)

Podobają mi się słupki wskazujące drogę. Zdarzają się czasem nawet w środku lasu:



Końcówka rowerowego szlaku, bo w pewnym momencie wreszcie nań powróciłem, okazała się jakby górska ;)









W celu utrzymania apokaliptycznego nastroju proponuję teraz to:



"Nieco" zmęczony dotarłem w końcu do asfaltu. Wąglikowice, gdzie zjadłem obiad.



Przejeżdżałem przez Wdzydze Kiszewskie, gdzie jest ładny skansen, ale nie chciało mi się tym razem zajeżdżać. Zrobiłem tylko fotkę wiatraka z oddali.



Teraz zamierzałem się dostać do rezerwatu "Kamienne Kręgi Gotów" w Odrach.







Znowu przejechałem przez Karsin choć nieco inną drogą.





I wreszcie rezerwat. Oczko polodowcowe, miejsce w którym wyrzucano szczątki ludzi, którym z różnych względów nie należał się właściwy pochówek...







A tu sobie trochę podjadłem, popatrzyłem na mapę, sprawdziłem w internecie pogodę oraz parę innych rzeczy. Ale nawet przez myśl mi nie przeszło jak za pomocą skali od 1 - 10 000 mogli zmierzyć 120 000. Ponieważ jednak siedziałem w tym miejscu sporo czasu, więc odtąd moje słowa są święte ;)



Porozmawiałem też dłuższą chwilę ze starszym facetem sprzedającym bilety, mapy, pamiątki. On też miał zwariowany dzień - żonę ukąsiła osa, a żona uczulona... Wcześniej paru idiotów, którzy się nachlali alkoholu i przyjechali szukać mocy w kamiennych kręgach... W pewnym momencie chciał mi już nawet szukać miejsca na nocleg (gdyby mi zaproponował spanie w rezerwacie zgodziłbym się natychmiast, ech wyspać się tak z Gotami... i Gotkami ;), ale z oczywistych względów nie można było na to liczyć). Stwierdziłem jednak, że do zmroku jest jeszcze ładnych parę godzin, więc jadę dalej.

Ruszyłem dalej przez Wojtal i Wieck.



Bardzo fajnie jechało się tamtędy do Czarnej Wody, czułem że pomimo zbliżającej się setki przejadę dzisiaj jeszcze kawał drogi.



Niestety, kiedy przejeżdżałem koło stacji PKP Czarna Woda rower zaczął wydawać dziwne dźwięki. Nie przejąłem się tym zbytnio - pomyślałem, że pewnie po tych wszystkich zabawach w piasku i błocie coś tam sobie trze, wyczyszczę i będzie w porządku. Przejechałem drogę główną i zatrzymałem się w lasku, żeby to zrobić. Czyszczenie nic nie dało, więc zacząłem dokładniej oglądać rower... Teraz proponuję stary kawałek "Kiedy pęka bagażnik" rozpropagowany najmocniej przez Led Zeppelin a tu wykonany przez zafascynowane nimi Zepparelki ;)



Tia. Okazało się, że ramię bagażnika pękło. Pękło i wskoczyło na kasetę opierając się z zewnętrznej strony najmniejszego trybu. Ożesz... Co ja mam z tym teraz zrobić?! Oczy otwierały mi się coraz bardziej aż zauważyłem, że z drugiej strony bagażnik również pękł. Ładnie. Po chwili konsternacji zacząłem jednak myśleć pozytywnie - przede wszystkim miałem kupę szczęścia, że bagażnik pękając nie spowodował większych uszkodzeń. Miałem też szczęście, że nie stało się to na zupełnym odludziu. Ba, jestem w pobliżu stacji PKP. Pogmerałem w sieci, znalazłem szybko sklepy rowerowe w Chojnicach, sprawdziłem połączenia kolejowe i po krótkiej chwili miałem plan. Znalazłem jeszcze tylko szybko miejsce na nocleg w bardzo fajnym lesie i wbrew temu, czego można by się spodziewać, w całkiem niezłym nastroju położyłem się spać.



Bory Tucholskie, dzień drugi, czyli jakim prawem traktor tak na mnie spojrzał ;)

Poniedziałek, 15 sierpnia 2011 | dodano:23.08.2011 Kategoria 80 - 99 km, Bory Tucholskie 2011, Mapy z GPS, Wyprawy
Km:94.34Km teren:15.00 Czas:05:56Km/h:15.90
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcal Podjazdy:673m Rower:Unibike Viper


W nocy padało, gdzieś od 3 do 6. Akcja przebiegała więc zgodnie z planem, bo dokładnie tak mówiła norweska pogodynka od Misiacza, którą czule nazywałem YRNO.
Oznaczało to niestety zwijanie mokrego namiotu. Po szybkim pakowaniu i śniadaniu ruszyłem około 7:20.



Ruszyłem raźno do przodu jak zapewne każda nieupolowana kaczka. Najpierw był kawałek przyjemnej szosy z ciekawymi widoczkami.





Minąłem Suchą...



I Cierplewo, za którym zaczęła się droga gruntowa, ale dało się jechać.







Nagle poczułem się śledzony. Okazało się jednak, że się zwyczajnie ślimaczę ;)





Przeznaczenie dosięga jednak każdego. Prędzej, czy później ;) Zrozumiałem to w tej chwili:



Nie miałem też żadnych wątpliwości, dlaczego dokładnie w tym miejscu stanęła święta figura z wiele mówiącym napisem:



Widać jednak, że miejscowi przechodzą na religie wielkokołowe, które sprawdzają się pewnie lepiej niż starofigurowe:



O, nie było to wcale takie głupie...



Coraz mocniej przekonywałem się do nowej religii...



Powoli stawałem się przechrztą ;)



Gdzieś w tym miejscu nastąpiło tragiczne wydarzenie:



Próbowałem rower przepchnąć jakoś bokiem. Zielsko było niestety strasznie gęste i zacięte, więc mój szanowny muł poruszał się centymetr po centymetrze. Podczas tej czynności wzrok mój zamglony padł na kałużę i ujrzałem tam swojego GPS-a. Pomyślałem, że to już moje ostatnie chwile skoro widzę rzeczy, których nie ma... ale okazało się, że nie widzę też rzeczy, które są, a raczej które być powinny, czyli GPS na swoim miejscu na kierownicy. Natychmiast wydobyłem go z odmętów błotnego oceanu i przeprowadziłem szybką reanimację usta - antenka. Obyło się bez defibrylacji i tym podobnych pierdół podnoszących oglądalność każdego medycznego serialu, musiałem jednak przeprowadzić szybką satelitoterapię, bo GPS najwyraźniej z rozpaczy rzucił się w błoto... Potem podążyłem dalej zmagając się z błotnistą drogą. Nagle z naprzeciwka nadjechał traktor. Traktor spojrzał na mnie z politowaniem, potem z wyraźnym obrzydzeniem zerknął na drogę... I dumnie wjechał na pole obrzucając mnie pełnym wyższości spojrzeniem... Tego dnia poznałem jak strasznie poczuć się kimś gorszym od ciągnika. Wreszcie udało mi się wydostać z błotnej kąpieli. Na tablicy z nazwą miejscowości przeczytałem: "Glinki" ;)

Potem był Serock, gdzie zajrzałem do sklepu, a miejscowy mocno piegowaty dziesięciolatek przeprowadził ze mną krótki wywiad i zadowolony popędził do kumpli ;)









Teoretycznie planowałem, że dojadę do Koronowa jednak wizja lokalna uzmysłowiła mi, że musiałbym w tym celu przejechać dość ruchliwą, pełną ciężarówek drogą 10 km w jedną, a potem w drugą stronę... Tylko po to, żeby zobaczyć jakieś Koronowo...? E, tam. Przejechałem tą drogą parę km w kierunku przeciwnym, potem skręciłem w spokojną trasę na Tucholę i byłem z tego bardzo zadowolony :)



Po drodze spotkałem się z Brdą.



W końcu dotarłem do Tucholi, gdzie specjalnie dla mnie z głównej ulicy zrobiono dziurawą szutrówkę ;)

Tu pomyślałem, że gdyby Lucas rzeczywiście dawał takie wspaniałe kredyty to okoliczne kamienice byłyby dawno wyremontowane ;)



W każdym razie Tuchola to urocze miasteczko.



W Pizzerii Milano zjadłem obiad.







Cóż, ruszyłem z Tucholi dalej w kierunku Gołąbka, żeby przejechać się swoją ulubioną sprzed paru lat szutrówką wzdłuż Brdy:









Szutrówką tą dojeżdża się do Woziwody, skąd pojechałem asfaltem w kierunku Białej, Rzepicznej:



To już znajome dla mnie okolice - dwukrotnie byłem tu w Koślince, wiedziałem którędy jechać, żeby nie zrobić sobie nadmiernej krzywdy ;)
Teraz również mile będę wspominał tę pompę, bowiem za jej pomocą dokonałem na sobie publicznej ablucji ;)





Dzień zaczął powoli zmierzać do swojego końca. Nie chciałem rozbijać się na terenie Tucholskiego Parku Krajobrazowego, więc dojechałem w pobliże szosy na Czersk, zagłębiłem się w las i rozpocząłem poszukiwania miejsca na kolejny dziki nocleg. Okazało się wreszcie, że muszę się rozbić w pobliżu leśnej drogi gruntowej, bo wszędzie w głębi lasu rosną paprocie, a nie miałem ochoty ich niszczyć. Skraj drogi był bardzo obszerny, z fajną trawką, więc z wyboru byłem całkiem zadowolony. Poczekałem do zmroku z butelką pysznego piwa rozmyślając o minionym i następnym dniu aż o właściwej porze rozbiłem namiot. W nocy być może śniło mi się, że nie jestem kaczką ;)

Gottesheide, czyli leśny spacerek ;)

Środa, 27 lipca 2011 | dodano:27.07.2011 Kategoria 80 - 99 km, Mapy z GPS, Niemcy, Okolice Szczecina
Km:81.60Km teren:15.00 Czas:04:16Km/h:19.12
Pr. maks.:0.00Temperatura:23.0 HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcal Podjazdy:m Rower:Unibike Viper
Popatrzyłem na mapę po obu stronach granicy i stwierdziłem, że po naszej (powyżej Szczecina) jest jeden rezerwat, a po niemieckiej, subiektywnie, naliczyłem cztery. Poza odwiedzonym ostatnio Wildes Moor zobaczyłem tuż przy naszej granicy rezerwat Gottesheide - przypomniałem sobie, że droga która zaczyna się przy krzyżu Barnima prowadzi gdzieś po okolicy tego rezerwatu, więc pojechałem. Tak, znowu te prawie 30 km, żeby zrobić sobie leśny spacerek o długości 2.5 km. Potem miałem jednak jeszcze zamiar pojechać z Glasshutte szlakiem, którego nie pamiętałem, a potem było jeszcze parę wariantów... ;)

Trasa:

Szczecin - Głębokie - Tanowo - Dobieszczyn - Zopfenbeck - Glasshutte - Pampow - Blankensee - Ploewen - okolice Hohenfelde - Blankensee



Jak wystartowałem ze Szczecina tak zatrzymałem się tu :)






Ponieważ jechałem w końcu niezły kawałek drogi po to, żeby zrobić sobie leśny spacerek, więc - rozumiecie to chyba - musiałem teraz chłonąć las całym sobą ;)





To jest niestety jedyne - jeśli nie liczyć setek drzew oraz innych organizmów królestwa roślin ;) - żywe stworzenie, któremu nie udało się uciec ze zdjęcia. Co gorsze, nie pokażę Wam nawet fotki, z której uciekła młoda sarenka ;)



Ponieważ chłonąłem, więc z dziką premedytacją [czułem jak mój Dziki Pies (hermetyczne, ale trudno ;) ) zazdrości mi tej dzikości] pędziłem 5 do 7 km/h. Nie dlatego, żeby się nie dało szybciej choć rzeczywiście była to mięciutka leśna droga, ale dlatego że zawrotna szybkość wchłaniania wymagała zwolnienia ruchu pojazdu zwanego rowerem.




Jak wjechałem koło krzyżyka tak wyjechałem tutaj. Żeby wszyscy wiedzieli, gdzie to tu jest fotka ;)




W pobliżu był kamień zapisany hieroglifami starożytnych Słowian wydobywających szkło z kopalni (tuż obok kopalni zegarków z Tytusa, Romka i A'Tomka)




Mój obiektyw zwykle omijał Glasshutte, teraz uległo to gwałtownej, nieprzewidywalnej zmianie ;) Temu budyneczkowi fajne zdjęcie zrobił

srk23, więc ja zrobiłem trochę gorsze :)



Jak walić foty to po całości, a co! ;)





Dawny budynek stacji, obok szutrówki, którą postanowiłem pojechać do Pampow:





Szutrówka nie była idealna, ale spokojnie mógłbym takimi jeździć na wyprawkach. To był naprawdę przyjemny kawałek dzisiejszej trasy.










Na skrzyżowaniu leśnych dróg ktoś postawił doniczkę z kwiatkiem ;)




Dojechałem do Thursee:



Potem szybko przez Pampow do Blankensee, gdzie poczułem się trochę niedojeżdżony, więc pojechałem szosą na Boock, jakieś 2 - 3 km, a potem skręciłem w lewo na Ploewen. Zatrzymałem w lesie się na małe sam na sam z kanapką, po czym zostałem całkiem sam ;)



W Ploewen zrobiłem parę fotek:







Z Ploewen do Blankensee wróciłem Oder-Neisse-Radweg.







Tym razem gałązki zwyciężyły ;)


Wildes Moor :)

Niedziela, 24 lipca 2011 | dodano:24.07.2011 Kategoria 80 - 99 km, Mapy z GPS, Niemcy, Okolice Szczecina
Km:93.58Km teren:3.00 Czas:04:41Km/h:19.98
Pr. maks.:42.32Temperatura:22.0 HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcal Podjazdy:m Rower:Unibike Viper
Wildes Moor, czyli Dzikie bagna - rezerwat leżący w okolicy Glasshutte i Borken, można by nawet rzec, że pomiędzy ;)

Szczecin - Głębokie - Tanowo - Dobieszczyn - Glasshutte - Wildes Moor - Borken - Marienthal - Koblentz - Breitenstein - Dorothenwalde - Rothenklempenow - Mewegen - Blankansee - Buk - Dobra - Wołczkowo - Głębokie - Szczecin



Fotki można obejrzeć też tu.

Wyjechałem rano około 8:30, nie zatrzymywałem się aż do Krzyża Barnima, miejsca znajdującego się tuż za granicą polsko - niemiecką. Nie chciało mi się dzisiaj jechać w kasku, ale żeby poczuć się jednak trochę bezpieczniej przymocowałem go do sakwy. Ok, potem pojechałem drogą rowerową w stronę Glasshutte.



We wsi natrafiłem na pierwszych tego dnia krajowców. Byli bardzo rozwrzeszczani i natychmiast ruszyli w moim kierunku:





Niby na dole zabite na głucho, ale chyba wolałbym tam mieszkać niż na górze ;)





Zaraz za Glasshutte skręciłem w prawo. Nie spodziewałem się, że będzie tam taka urocza asfaltówa!



Asfalt szybko się jednak skończył, a właściwie skręcił w niewłaściwym kierunku. W gruncie rzeczy we właściwym, bo gdyby jechał ze mną to jechałby przez rezerwat, a wtedy rezerwatu by już tam pewnie nie było... Dobrze, że skręcił, bo ja mogłem dzięki temu podążyć prosto do rezerwatu "Wildes Moor" :)



Dość szybko natrafiłem tam na kolejnych krajowców - przechadzali się w bezpiecznej odległości.





Niewiele dalej trafiłem na kolejnych - Ci narobili niezłego wrzasku, aż ze złości unieśli się w powietrze...





Nie szkodzi. Po chwili znowu krajowcy, tym razem krajowcy Bambi. Wiatr wiał od Bambi w moją stronę, więc natychmiast zacząłem iść po swoich śladach jak indianie, a co jakiś czas robiłem Bambi fotkę, gdyby nagle nabrało ochoty na zwiewanie. Nie, to nie jest efekt alkoholu - Bambi naprawdę było podwójne ;)



Niestety, Bambi zauważyło wreszcie moje podchody i zaczęło wiać. Ach, jak pięknie wiało!



Skoro Bambi zwiało to ja też zarządziłem odwrót z rezerwatu. Chociaż najprawdopodobniej można tamtędy dojechać aż do Borken.



Ja wróciłem do asfaltu i dostałem się do Borken w cywilizowany sposób. Ale czy to na pewno jest cywilizowane miejsce? ;)



Czy tu unoszą się dusze?





Tak naprawdę Borken jest zadbane jak każda niemiecka wiocha. A może nawet bardziej.

Znów krajowiec. Nie wiem, czy on zwiewał przede mną, czy przed bocianem, który zbliżał się do niego w niecnych zamiarach...



Ładnie Pan leci!



Serio mówię.



Ale to są już zwykłe popisy i nie chodzi o politykę.



A bocian poszedł sobie do krów.



Ruszyłem do Koblentz, gdzie stoi znany wszem i wobec tajemniczy budynek, a przy nim cmentarzyk.



Rozpromieniony krzyżyk.



Krzyżyk wciąż rozpromieniony i nie sam.



Fajne drzwi tam były.



Wszystko otwarte, w środku nikogo.





Uwielbiam niemieckie zaniedbania ;)



Widokówka z łódeczką.



Zamek Breitenstein. Nie ma tam żadnego zamku, ale jak to brzmi!





Teraz dłuższa opowieść. Między Breitenstein a Dorothenwalde zaczepił mnie niemiecki rowerzysta i ostrzegł przed wysoką wodą w okolicy nastrojowego mostu. Wysłuchałem, podziękowałem i powiedziałem, że jednak spróbuję chociaż pokazywał dość wysoki stan wody. Rzeczywiście już z daleka było widać dość szerokie lustro wody, ale... nie chciało mi się zawracać. Wrzuciłem mały tryb z przodu i uświadomiłem sobie, że jadę rowerem wodnym :) Niestety, po chwili okazało się, że woda trochę rozmija się z osią jezdni, a ja właśnie z niej zjeżdżam... Zdążyłem zeskoczyć z roweru i złapać go, żeby się nie zamoczył całkowicie i poszedłem dalej prowadząc rower. Po krótkiej chwili wesołego marszu zobaczyłem, że na most wjechał traktor. Zatrzymał się na moment, a potem ruszył, nie zwracając uwagi na to, że właśnie defiluję środkiem tego pięknego strumienia. Co za debil! Wystarczyło, żeby poczekał kilkanaście sekund aż wyjdę. Cóż, nie poczekał, więc kiedy koło mnie przejeżdżał dostał cały wykład składający się głównie z jednego znaku i myślę, że zrozumiał, że na jego widok wszystkie palce mam środkowe. Na mostku zatrzymałem się na chwilę, żeby uwiecznić swój bohaterski czyn ;)



Co ja zrobię, że nie lubię zawracać? ;)



Już za Dorothenwalde uświadomiłem sobie, że lubię Edwarda Hartwiga i nawet mam jego czarno - biały album pt. "Wierzby" :)



Później był już szybki tranzyt ulubioną trasą Rothenklempenow - Mewegen - Blankensee



Gałązki kontratakują! ;)

Wyprawa na Litwę - dzień szósty, czyli Pratchett miał rację ;)

Piątek, 23 lipca 2010 | dodano:30.07.2010 Kategoria 80 - 99 km, Litwa 2010
Km:85.37Km teren:25.00 Czas:05:55Km/h:14.43
Pr. maks.:37.20Temperatura:32.0 HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie: 1606kcal Podjazdy:m Rower:Unibike Viper


Wszystkie zdjęcia z Wyprawy na Litwę

Wstałem w pokoiku z balkonikiem o 5:30 - totalna rozpusta. Kiedy już zniosłem wszystkie rzeczy na dół i szykowałem się do wyjazdu, babcia akurat zeszła, żeby wydoić swoje kózki i przy okazji się pożegnaliśmy - 2 lata temu wstałem tak wcześnie, że nie było do tego okazji ;) Na pożegnanie pstryknąłem domkowi z tarasem zdjęcie.



Najpierw pojechałem z Płaskiej szosą do Przewięzi, potem kontynuowałem już drogą gruntową obok jeziora.





W Augustowie zajechałem do taniego baru "Ptyś" i na pożegnanie zamówiłem... kartacze. Na śniadanie, a co ;) Zamówiłem też coś do picia chociaż miałem niezłe zapasy ze sobą, ale upał tego dnia bardzo wcześnie zaczynał się dawać we znaki. Dalej ruszyłem w pełnym słońcu wzdłuż Kanału Augustowskiego szlakiem pieszym - przed Białobrzegami przekroczyłem szosę 8 i trafiłem na ojczyste piaski ;)



Przed Bargłowem Dwornym dłuższy czas musiałem prowadzić rower, później było nieco łatwiej. W Bargłowie Kościelnym zajrzałem do sklepu. Kupiłem litr Powerade i małe, bezalkoholowe piwo Lech. Usiadłem nieopodal, żeby chwilę odsapnąć i wszystko to wypiłem :)





W Borzymach (na drogowskazie jest napisane "Bożymy", na mapie inaczej ;) ) znowu zaliczyłem sklep i kolejne pół litra Powerade (oczywiście w międzyczasie ciągnąłem non-stop wodę z bukłaka ;) ). Przy okazji zaczepił mnie młody chłopak na rowerze, który koniecznie chciał wiedzieć, czy jak on sobie teraz na wakacjach pojeździ codziennie po 40 - 50 km to będzie dużo, czy mało? Odparłem, że to bardzo dużo i pojechał szczęśliwy ;)

Za Borzymami trafiłem na jakiś cmentarz z I Wojny Światowej, gdzie były groby Niemców, a w miejscowości Kucze na pięćdziesięciokilometrowego rowerzystę. W sklepie kupiłem tym razem Nestea Zielona Herbata, którą na miejscu wypiłem ;)













Dalej była już mniej ciekawa droga, którą dowlokłem się w końcu do Ełku i zacząłem szukać... Powerade :D oraz noclegu. Niestety, Ełk to nie Augustów, gdzie kwaterę znajduje się tanio i w 5 minut. Trafiłem w końcu do jakiegoś pensjonatu, gdzie przystojna pani zaśpiewała stówę za noc. Odśpiewałem, że rany boskie dlaczego, czy tu nie można znaleźć nic taniej jak np. w Augustowie? Na to pani łypnęła na mnie ciekawym okiem, wyszła zza kontuaru i zapytała, ile byłbym gotów jej zapłacić to z pewnością się dogadamy... Falsetem wyśpiewałem hymn ełckiego kempingu i tamże poszedłem rozbić namiot choć na niebie działy się rzeczy dziwne, a starzy ludzie powiadali, że jak się rodzą dwugłowe cielęta to zabraknie wieprzowiny na święta...
Na kempingu okazało się, że mają pokoje - zależało mi na tym nie tylko ze względu na pogodę, ale też nie chciałem tracić rano czasu na zwijanie przed pociągiem. Po wprowadzeniu się do pokoju wziąłem szybką kąpiel i popędziłem coś zjeść. "Coś zjeść" znalazłem w niedalekiej pizzerii o zmyślnej nazwie "Roma", gdzie oferują pizzę w bardzo zróżnicowanych rozmiarach, mianowicie:

Duża - 30 cm
Mała - 28 cm

Zamówiłem małą, nie czułem się jakoś na siłach.

Do tego piwo, a potem ucieczka, bo plotka o cielętach okazała się prawdziwa. Zdążyłęm na szczęście do swojego pokoju i racząc się piwem Łomża obserwowałem sytuację za oknem. Położyłem się w końcu spać.

Następnego dnia zapakowałem się w pociąg i rozpocząłem nowe przygody :)

Najpierw, nie wiem nawet na jakiej stacji, pociąg zasiedlili anglojęzyczni pasażerowie. Pewnie nie nawiązałbym z nimi kontaktu, ale jedna z kobiet próbowała się od konduktora dowiedzieć jaka stacja znajduje się before SLUPSK. Konduktor słysząc pytanie w języku obcym natychmiast zaczął zachowywać się jak bardzo wyobcowany człowiek, właściwie jak autysta, którego interesują tylko literki i cyferki na biletach, a miał przy tym tak skoncentrowany wyraz twarzy, że z pewnością policzył ile pasażerowie mają wykałaczek i zapałek w kieszeniach. Zacząłem więc obcą krajówkę uczyć trudnej wymowy słowa "Lębork". Zrezygnowałem, kiedy po raz 101 usłyszalem "Libog". Po chwili jednak zostałem postrzelony opowieścią o tym, że jadą na "church camp" i czy ja może słyszałem o "speaking tongues", bo to jest "changing life experience". Odparłem od razu, że jestem ateistą i w moim kościele nie wierzy się w takie rzeczy. Popatrzyła się na mnie z głębokim zrozumieniem, wyjęła aparat foto i zaczęła opowiadać o sobie, o rodzinnych stronach (Alice Springs w środeczku Australii). To było nawet fajne, bo na zdjęciach oglądałem naprawdę niesamowite krajobrazy. Po chwili jednak - jak się można było spodziewać - dowiedziałem się, że wielu spośród nich również było kiedyś ateistami, ale "changing life experience" and "speaking tongues", i już nie są, a w ogóle to czy mam w domu biblię. Cóż, pogadaliśmy jeszcze chwilę, oczywiście musiałem odeprzeć parę podobnych wtrętów a i tak nagle znalazła się wizytóweczka, z wiele mówiącym napisem w języku obcym "Pozwól bogu udowodnić prawdę!", a potem był wreszcie Słupsk i wysiedli, ufff...

Nie wiedziałem jednak, że za przynależność do kościoła ateistów spotka mnie kara boska. Tzn. ja się jej spodziewałem, bo czytałem Pratchetta i wiem że bogowie w nocy wybijają ateistom szyby...

A więc pociąg stanął. Tak jak stanął tydzień wcześniej, kiedy jechałem w przeciwnym kierunku tak teraz stanął. Z tego samego powodu. Tyle, że w drugą stronę, ale jak się zatrzymał to stał właściwie w tą samą nieruchomą stronę. Trąbeczka strzeliła w mordę paru drzewkom, tory nieprzejezdne, Pratchett miał rację.



Cóż, uwaliłem się na karimacie (w Ełku przewidująco nie szukałem miejsca w przedziałach, na karimacie jest naprawdę wygodniej podczas długich podróży naszymi kolejami ;) ) rozłożonej obok roweru w wagonie rowerowym, który w obecnych czasach najczęściej jest wykorzystywany przez pasażerów jako substytut dawnego "bydlęcego", bo skład jest zawsze za mały i zacząłem rozważać swoją sytuację duchową. Tym razem moce próbowały złamać mnie tylko dwie godziny i pociąg pojechał dalej. Byłem tak uradowany, że podzieliłem się tą radością z kierownikiem pociągu: "wie pan, ja to jestem nawet zadowolony - jak jechałem tydzień temu tą samą trasą to pociąg miał siedem godzin spóźnienia, a teraz tylko dwie".

Krótko mówiąc - jazda, która powinna trwać (w obie strony) około 23 godziny, trwała 32 godziny. Jak widzicie jest to zwykłe przestawienie cyfr. Każdemu może się zdarzyć... ;)

Wyprawa na Litwę - dzień czwarty, czyli bolid.

Środa, 21 lipca 2010 | dodano:29.07.2010 Kategoria 80 - 99 km, Litwa 2010, Wyprawy
Km:93.17Km teren:0.00 Czas:05:51Km/h:15.93
Pr. maks.:47.80Temperatura:30.0 HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie: 1690kcal Podjazdy:m Rower:Unibike Viper


Poprzedniego dnia podczas rozmowy telefonicznej Kajman przypomniał mi, że czas na Litwie wyprzedza czas w Polsce o godzinę. Ponieważ rozbiłem namiot w lesie nieopodal Dzukijskiego Parku Narodowego, więc dzisiaj wstałem o godz. 4 naszego czasu - wolałem stamtąd zmykać nieco szybciej niż zwykle. Poza tym miałem ochotę na jakieś porządniejsze ablucje, o które ciężko w środku lasu, a zobaczyłem, że w Kabeliai jest jeziorko, w którym może dałoby się wykąpać i postanowiłem podjechać tam rano - miałem mnóstwo czasu, bo z Niradharą i Kajmanem umówiłem się na 9, również naszego czasu. Niestety, jeziorko było całe obrośnięte trzciną i jedyne możliwe zejście jakie znalazłem... mieściło się praktycznie w centrum wsi. Ze zgromadzonych tam "drobiazgów" wywnioskowałem, że i tak codziennie zdarza się tam jakiś striptiz, więc pozbyłem się skrupułów, dzięki czemu pozbyłem się również pokaźnej ilości brudu ;)






Czasu było rzeczywiście sporo, bo zdążyłem obejrzeć kościół, pod którym się umówiliśmy, sfotografować zabawnego bociana na krzyżu, zajrzeć do sklepu, gdzie udało mi się porozumieć po Polsku, zjadłem loda, trochę jeszcze pokrążyłem po okolicy aż stwierdziłem, że zaczekam na bikestatsową ekipę przy drodze dojazdowej do Kabeliai, bo i tak tamtędy prowadziła droga, którą muszą jechać.





Myślałem, że przyjadą na rowerach, bo wciąż wydawało mi się, że nocują na kempingu w Druskiennikach, ale zrozumiałem swoją pomyłkę, kiedy ujrzałem biały rydwan z polską rejestracją a z tyłu na bagażniku zamocowane rowery. Przywitaliśmy się i umówiliśmy pod kościołem, gdzie bezpieczniej będzie zostawić samochód. Pod kościołem po kolejnych powitaniach, pamiątkowych zdjęciach nastąpiło ustalenie trasy...



* * *

Kiedy Niradhara i Kajman zorientowali się, że mam zamiar jechać szutrówką, spojrzeli na mnie, na moje bagaże i pomyśleli: "nie, ten facet nie jest normalny. Musimy uratować mu życie, to zresztą żadna przyjemność kogoś reanimować". Tak pomyśleli a potem przystąpili do działania.

- szutrówka - powiedziała Niradhara smutno i nagle cały świat pociemniał.
- ja mam gładkie opony. Na asfalt - grobowym głosem obwieścił Kajman, a ja, wraz z całym światem zalałem się krokodylimi łzami.

To było jak katharsis, jak duchowe oczyszczenie, jak seans scjentologiczny połączony z obrzędem babci Klary (nie, nie znam jej ani tego obrzędu). Nie byłem potem w stanie powiedzieć nic innego, tylko...

- a dlaczego by nie pojechać asfaltem?

* * *

Fragment powyżej to oczywiście żart. Niestety, pierwszy i drugi dzień mi nakiełbasił w planach i wiedziałem, że muszę się nastawić na zmiany - tego dnia miałem właśnie wykonać taki szeroooki nawrót, a dzięki wspaniałemu towarzystwu Niradhary i Kajmana... jechałem we wspaniałym towarzystwie :)



Podczas jazdy było mnóstwo rozmów, po drodze zwiedzaliśmy też miasteczka, podziwialiśmy litewski skansen, czyli praktycznie wszystko, co się na Litwie znajduje - kiedyś takie wrażenie zrobiła na mnie nasza Suwalszczyzna, ale widać jak tam wszystko szybko się zmienia, teraz żeby zobaczyć takie obrazki, przenieść się o pół wieku wcześniej, trzeba się wybrać dalej, na Litwę.








Bardzo ciekawe wydarzenia nastąpiły, gdy dotarliśmy do Mereczy (Merkinie). Otóż, postanowiliśmy tam coś przekąsić. Najpierw był problem z zostawieniem rowerów, bo knajpka - kawiarnia mieściła się na piętrze. Okazało się jednak, że z jej okien będziemy widzieć nasze wehikuły, więc się zdecydowaliśmy. Potem trzeba było przebrnąć przez dziwny system zamawiania, bowiem niezależnie od tego, co znajduje się w menu kelnerka zaczyna rozmowę od słowa przypominającego angielskie "chicken". Oznacza to zapewne "czym mogę służyć?" jednak daje kelnerce chwilę wytchnienia, bo goście muszą się trochę namęczyć, żeby wytłumaczyć, że nie chcą kurczaka. Ponieważ zauważyliśmy w menu "koldunai", więc postanowiliśmy uraczyć się tym przysmakiem. Tu nastąpiła kolejna trudność, bo kelnerka użyła słowa na "b", które najpierw zrozumieliśmy jak "bold". Teraz podejrzewam, że chodziło o "bolid", a kelnerka chciała zyskać parę punktów rozmową o Kubicy, ale klienci okazali się upierdliwi i chcieli się tylko nażreć. Za bold podziękowaliśmy italikiem i zgodziliśmy się na boiled koldunai, a z całego posiłku najlepiej zapamiętaliśmy smak piwa ;)












Merecz znana jest chyba najbardziej z "Legendy o upadku Kajmana", ale o tym już napisał sam jej twórca. Ja tylko dodam, że nie ma świadków tego wydarzenia. Wszyscy, którzy twierdzą że coś widzieli, widzieli Kajmana siedzącego na rowerze opartego jedną nogą o bruk, inni z kolei widzieli jak tenże stoi obok roweru trzymając go za siodełko. To tak jakby jedną z sekwencji wydarzenia zastąpiła jej wersja z innej odnogi rzeczywistości. Tak naprawdę byliśmy więc świadkami eksperymentu pod nazwą "Kajman Schrödingera" (więcej! To prawie tak jakbyśmy znaleźli się z nim w jednym pudełku! ;) ) i z pewnością zajmować się tym będą najznamienitsi fizycy świata. Już słyszałem, że na mereckim bruku mają niedługo zaterkotać kółeczka fotelika Hawkinga...
W gruncie rzeczy jedyny znany mi upadek rowerzysty na Litwie to mój własny - jadąc poprzedniego dnia gruntową, trawiastą drogą wjechałem w koleinę i gruchnąłem :)





Sympatyczni bikestatsowicze mieli jeszcze zamiar zwiedzać Druskienniki, ja przed tym miasteczkiem zamierzałem skręcić w prawo i powoli szukać jakiegoś miejsca na nocleg, nastąpiło więc smutne pożegnanie.

Z mapy wynikało, że nieopodal z jednej strony zaczyna się rezerwat, więc siłą rzeczy szukałem miejsca po stronie przeciwnej. Udało mi się znaleźć wreszcie drogę, która szła w głąb lasu i tam się kończyła. Namiot rozbiłem więc jeszcze kilkadziesiąt metrów dalej i tak kończył się dzień...

Elu i Piotrku - dziękuję za kilka fantastycznych godzin Waszego czasu! I za to, że nie nudziliście się w tym żółwim tempie ;) Do następnego!





Wyprawa na Litwę - dzień trzeci, czyli nareszcie Litwa!

Wtorek, 20 lipca 2010 | dodano:26.07.2010 Kategoria 80 - 99 km, Litwa 2010, Wyprawy
Km:84.11Km teren:32.00 Czas:05:46Km/h:14.59
Pr. maks.:40.30Temperatura:28.0 HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie: 1544kcal Podjazdy:m Rower:Unibike Viper


Wszystkie zdjęcia z wyprawki

Wstałem o 5:15, przygotowałem śniadanie, nie mogłem jednak zwinąć namiotu, był mokry od porannej rosy. Rozwiesiłem mokry tropik na siatce, żeby szybciej wysechł i czekałem. W końcu udało mi się wyjechać około 7. Pożegnałem gościnne gospodarstwo i ruszyłem przez las w kierunku granicy.








Dojechałem do szerokiej szutrówki biegnącej z Berżnik do granicy litewskiej - dało się nią całkiem wygodnie jechać.



Na granicy z Litwą było dwóch naszych strażników.



Litwo! Przybywam rozjeździć Twoje szutrówki, wyspać się w Twoich lasach i uprowadzić córę Twą Stumbro Starkę!! ;)


Pomachaliśmy sobie, ja zrobiłem zdjęcie pod tablicą graniczną i pojechałem dalej.




Zaczęła się tam dość kamienista droga jednak po niespełna 2 km zamieniła się w asfalt, którym przez Kalviai dotarłem do Kapčiamiestis (Kopciowo). Zamierzałem zrobić tam pierwsze zakupy w sklepie - próbowałem najpierw sam odnaleźć wodę niegazowaną, ale wszystkie butelki jakie brałem do ręki miały napis "gazuotas". Podszedłem więc do lady powiedziałem "dzień dobry, laba dena, vandua negazuotas?". Kobieta bez problemów podała mi to, o co pytałem... okazało się jednak później, że dostałem wodę ze źródeł druskiennickich. Woda jak woda, pewnie zdrowa, ale nie nadaje się do picia w takich ilościach w jakich jest to potrzebne przy takich temperaturach na rowerze. Nie dotarło to do mnie niestety zbyt szybko, po drodze zdążyłem kupić jeszcze dwie dwulitrowe butla, miałem więc tego świństwa sześć litrów... Nad smakiem nie będę się rozwodził - dodam tylko, że wywoływał odruch wymiotny ;)













Zrobiłem zdjęcia miejscowemu kościołowi i pojechałem starając się odnaleźć wyjazd na szutrówkę biegnącą do granicy. Całkiem przyjemnie się nią jechało choć był już upał a co jakiś czas przejeżdżał samochodem jakiś tuman, który wznosił homonimy.



Nie wiedziałem wtedy jeszcze, czy dojadę szutrówką do Varviškė (Warwiszki), czy skręcę wcześniej do Białej Hańczy (Baltoji Ančia). Zdecydowałem się w końcu na ten drugi wariant. Początkowo była tam również szutrówka, wreszcie zaczęły się jednak typowo leśne drogi - nie dało się tam jechać z takim bagażem szybciej niż 11-12 km/h, nie wymagało to jednak jakiegoś niesamowitego wysiłku, nie kurzyło się i był cień.







Po drodze spłoszyłem dwa zające aż zobaczyłem sarnę, która stanęła jak wryta i pozwoliła mi pstrykać zdjęcia do woli. Nie mogłem niestety użyć dużego zooma, było zbyt ciemno.

Czasem tak patrzymy i nic nie widzimy... ;)



A wystarczy po prostu spojrzeć inaczej :)



Piękna była jazda przez ten las. Po drodze widziałem tylko jakąś zagubioną leśną osadę, zapewne Macevičiai.




Dojechałem wreszcie do elektrowni wodnej na Białej Hańczy.



Potem wjechałem ponownie w las, tym razem jechałem wzdłuż rzeczki Seiry.




Znalazłem się w końcu na odkrytym terenie i pomiędzy Gurgonys i Krivonys napotkałem szutrówkę. Tym razem była to szutrówka, że niech ją szlag - tak męcząca tarka, że chyba nigdy wcześniej po takiej nie jechałem. Było to na szczęście tylko parę kilometrów i znalazłem się w Gerdašiai na asfalcie. Z mapy wynikało, że asfalt będzie już aż do Druskiennik (Druskininkai), czyli zostało mi do tego uzdrowiska już tylko około 18 km, więc wysłałem kolejną informację Kajmanowi, bo cały czas (jak się okazało błędnie) byłem przekonany, że zdążyli się już przenieść na camping do Druskiennik.



Do Druskiennik nie wjeżdżałem - zrobiły na mnie wrażenie dużego miasta, do tego zniechęcił mnie most nad Niemnem, który był w tak fatalnym stanie (do tego jeździło tam mnóstwo samochodów zarówno ciężarowych jak osobowych), że pstryknąłem tylko parę fotek rzece i pojechałem dalej.



W miejscowości Ratnyčia zrobiłem zdjęcie świątynii i zawitałem do kolejnego sklepu. W środku siedziały dwie kobiety - kiedy tylko usłyszały polskie "dzień dobry" jedna z nich "przejęła" ze mną kontakt - jak się okazało świetnie mówiła po polsku. Poprosiłem o nalanie do butelek wody z kranu (potrzebowałem do mycia w lesie) a przy okazji spytałem jak to powiedzieć, gdybym trafił na kogoś kto mówi wyłącznie po litewsku. Pani pouczyła mnie, że brzmi to "wadua isz krana" :D Kupiłem tam też piwo Baro, które bardzo mi smakowało. Na Litwie jest dużo rodzajów piwa z zawartością alkoholu poniżej lub około 5% - u nas ciężko o coś takiego, a przecież kiedyś Żywiec i inne miały po 4% z kawałkiem :(






Pojechałem w kierunku Latežeris i Kabeliai, a po drodze zadzwonił do mnie Kajman i tym razem konkretnie się już umówiliśmy - całe szczęście. Okazało się, że gdyby nie ten telefon wyjechałbym chyba trochę za daleko ;)



Przed Kabeliai wyszukałem miejsce na nocleg w lesie, na dziko. Zbliżał się koniec kolejnego, pięknego dnia...


Wyprawa na Litwę - dzień pierwszy, czyli niespodziewany natłok problemów

Niedziela, 18 lipca 2010 | dodano:25.07.2010 Kategoria 80 - 99 km, Litwa 2010, Wyprawy
Km:80.45Km teren:35.00 Czas:05:30Km/h:14.63
Pr. maks.:31.00Temperatura:30.0 HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie: 1515kcal Podjazdy:m Rower:Unibike Viper


Wszystkie zdjęcia z wyprawki

Obładowanym rowerem jadę na stację Szczecin Główny. Plan jest następujący - po dojechaniu do Ełku, wyjechać z miasta, skręcić do wsi Przykopka i tam około godziny 22 rozbić namiot. Niestety, po dojechaniu do Świdwina, po ledwie dwóch godzinach jazdy szykuje się postój - była tam nawałnica, padały nawet określenia "trąba powietrzna", która połamała drzewa,powrzucała je na tory i trzeba poczekać aż trasa zostanie oczyszczona. Oczywiście nikt nic nie wiedział "na pewno" i wstępne oświadczenie kierownika pociągu, że potrwa to "godzinę, może dwie" można było spokojnie między bajki włożyć.

Godzinę ludzie potrafili jeszcze spokojnie posiedzieć na miejscu, potem każdy próbował się czegoś dowiedzieć na własną rękę, ludzie którzy pragnęli zachować we własnych oczach swój obraz jako osoby przedsiębiorczej próbowali załatwić inny transport, zaczynali zwracać bilety, a im więcej mijało czasu tym większa gromadka próbowała "upolować" konduktora, który już stosował zabawne wybiegi byleby tylko wymknąć się rozzłoszczonej gawiedzi. Gawiedzi trudno się dziwić, ale konduktorowi również - były tam dwie babcie. Jedna przyszła i dramatycznym tonem "nastukała" mu za czerwonych. Druga zrobiła praktycznie to samo, ale z uwagą, że za czerwonych to było dobrze, teraz to potrafią tylko kasę brać... W gruncie
rzeczy mogła to być ta sama babcia, może się przebrała, żeby wyrzucić z siebie podwójną frustrację ;)

Jak się okazało opóźnienie osiągnęło nie jedną godzinę, dwie, trzy lub cztery, ale SIEDEM! :) Kiedy ruszaliśmy wiedziałem już, że cały plan pierwszego dnia mogę o kant (...) rozbić.

Jedyne co mogę zrobić to wysiąść i od razu jechać. Kompletnie niewyspany wysiadłem w Ełku o 4:30. Wsiadłem na rower, GPS-owi kazałem nawigować zgodnie z trasą ustaloną jeszcze w domu, a którą jechałem 4 lata wcześniej... Ledwie wyjechałem z Ełku, kiedy można było usłyszeć pierwsze, odległe grzmoty. Niestety, nie minęło parędziesiąt minut i burza, która wydawała się być cały czas gdzieś z boku, w końcu mnie dopadła - w Chełchach. Nie ma tam żadnego lasu, żeby się schronić, teren odkryty z samotnymi drzewami przy szosie, do tego rzeczka. A tu pioruny wokół mnie zaczynają tańczyć, ulewa się wzmaga. Pomyślałem, że nie ma już innej możliwości - pukam do jakiegoś domu. Po chwili pojawia się tylko pies, który szczerzy zęby. Dobrze, że jest płot ;)

Kawałek odjeżdżam, ale sytuacja jest jeszcze gorsza więc "opukuję" kolejny dom. Po chwili słyszę, że ktoś się wewnątrz rusza, otwierają się drzwi, w nich stoi dziewczyna w halce i z nieprzytomnym, pytającym wzrokiem pt. "jak chcesz umrzeć?". Szybko wyjaśniam sytuację - w Chełchach nastąpił ogólnoświatowy kataklizm, który zagraża mojemu życiu i albo mnie uratuje albo będę ją ścigać wszyscy, którzy oglądali "Avatara", "2012" oraz "Muminki". Wpuszcza mnie do domu. Okazuje się, że jest jeszcze mąż i dziecko. Brakuje za to prądu. Są naprawdę
mili i pozwalają mi samemu zadecydować, czy już można jechać, czy może lepiej zaczekać.

Ruszam dalej podczas pierwszej dłuższej przerwie od burzy - owszem, grzmiało potem jeszcze w oddali, ale burza musiała na szczęście pójść dalej. Wyjeżdżając z ich domu zapomniałem włączyć GPS i teraz musiałem ręcznie uzupełnić parokilometrowy fragment trasy. Uświadamiam też sobie potem (serio, kompletnie nie zwróciłem na to uwagi wcześniej :) ), że obudziłem tych ludzi około 5:30 :))

Zatrzymuję się jeszcze po niedługiej chwili w następnej wiosce, w Babkach Gąseckich, przy elektrowni wodnej - na ganku siedzi akurat facet, który się nią opiekuje, ucinamy krótką pogawędkę, on przy okazji wskazuje drogę zabłąkanym kierowcom, których policja kierowała objazdem, bo wichura pozwalała drzewa na drogę do Augustowa... Na szczęście potem wygląda słońce, jest coraz ładniej, przejeżdżam przez Cimochy, Raczki, dojeżdżam do Dowspudy, gdzie nieco krócej niż zwykle oglądam ruiny pałacu Paca.

Słyszę jak czwórka turystów przytacza słynne powiedzenie "wart Pac pałaca, a pałac Paca", a że jestem na ten temat świeżo wyedukowany przez Kajmana i własny przewodnik po Litwie, szybko ruszam do akcji i uświadamiam, że najprawdopodobniej nie chodzi o ten pałac, ale o pałac, który kiedyś był w Jeźnie oraz innego Paca... Turyści chętnie słuchają, zapisują informacje z mojego przewodnika - chcą pojechać do Jezna, żeby pacnąć dwa pałace jednym pacem...

Żegnamy się i ruszam w kierunku Świętego Miejsca, czyli miejsca, w którym Jaćwingowie czcili kiedyś swoje bóstwa i z tego względu postarano się o niepogańską metrykę tego miejsca ;)

Tym razem było tam niestety trochę ludzi, byli też spotkani wcześniej w Dowspudzie turyści :)
Pobrodziłem jednak trochę w wodzie Rospudy, ochłodziłem się przed dalszą jazdą.
Była tam też kilkudziesięcioosobowa grupa rowerzystów z jakiejś uczelni - mijaliśmy się potem po drodze, bo opiekun poprowadził ich dłuższą trasą, a ja pojechałem najpierw szlakiem pieszym przez co wyprzedziłem ich. Potem była zabawa na męczącej miejscami szutrówce prowadzącej do Szczebry. Tam jak zwykle przejechałem zaledwie paręset metrów słynną augustowską "tirówką" i skręciłem w prawo, żeby przez las podjechać bliżej Augustowa - nie najlepsza droga, trochę piasków, ale zawsze to lepsze niż tłuczenie się obok sznura pojazdów.

W Augustowie najpierw odwiedzam bar "Ptyś" - wygląda teraz inaczej, nowocześniej, ale ceny podobne jak kiedyś - tanio. Zjadam obiad. Czuję, że lepiej będzie poszukać tutaj jakiejś kwatery, bo po pechowej, trwającej 18 godzin jeździe pociągiem, kompletnie nieprzespanej nocy, porannej burzy dalsza jazda
byłaby niepotrzebną walką o kilometry. Z informacji turystycznej biorę spis kwater i próbuję je zlokalizować. W końcu chcę wyjąć telefon... I okazuje się, że go nie ma. Włączam GPS na trackback i jadę z powrotem tą samą trasą przez Augustów próbując wypatrzeć, czy gdzieś nie leży... Naiwniak. Kupuję w kiosku starter i próbuję do siebie zadzwonić - po chwili wszystko jasne. Nawet, jeśli ktoś mi telefonu nie ukradł tylko znalazł to już zdążył wyciągnąć kartę SIM. Trochę zbyt wiele przygód jak na początek wyprawy...

Szybko blokuję przez telefon kartę SIM, bo mam abonament, ale co dalej? To niedziela, nic więcej nie załatwię. Na wszelki wypadek dokupuję doładowanie, porządne doładowanie do posiadanego obecnie numeru "na kartę", przez co dodatkowo blokuję sobie pewną ilość gotówki. Niestety, w takich sytuacjach warto najpierw przemyśleć dokładniej sytuację... Z drugiej strony jedyny czynny w okolicy kiosk, w którym doładowanie mogę kupić będzie zaraz zamknięty, a czy uda mi się kupić doładowanie później...? Mogłem postąpić inaczej, ale wyszło jak wyszło. Udało mi się jeszcze załatwić kwaterę dzięki sympatycznej dziewczynie w kiosku - dzięki GPS-owi nie musiałem dopytywać się o drogę tylko wpisałem adres i bez przeszkód dojechałem na miejsce.

Potem szybkie telefony do rodziny, i zastanawianie się - co dalej. Przyznam, że po tak pechowym początku bardzo różne myśli chodziły mi po głowie. Ostatecznie postanowiłem jednak kontynuować jazdę - trudno, najwyżej nieco skrócę trasę, ale przecież zbyt długo czekałem na to, żeby sobie pojeździć po Litwie :)

Nakreśliłem więc plan na dzień następny - odzyskanie numeru u operatora, wizyta w kafejce internetowej, żeby przepisać numery telefonów Kajmana i Niradhary, z którymi miałem się przecież na Litwie spotkać oraz zakup Litów. Już z nieco lepszymi myślami położyłem się spać...

Skutki burzy, tu akurat nie jest aż tak źle ;)







Dowspuda, ruiny pałacu Paca:



Droga do uroczyska Jaćwingów znanego jako "Święte Miejsce":



Droga do Szczebry: