meak - przejażdżki i wyprawki

Info




Linki


Zalicz gminę ;)







Batoniki






button stats bikestats.pl

button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl

Moje rowery

Unibike Viper 23069 km
Author Outset 17964 km
Kross Level 3.0 2021

Szukaj

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy meak.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Tak nie będzie ;)






Blog rowerowy. Aktualizowany od przypadku do przepadku. Spostrzegawczość jest ważna. Nie wiąż się z nim, jeśli nie lubisz dłuższej rozłąki. Zanim zaczniesz czytać zapoznaj się ze znaczeniem słów: ironia i sarkazm ;)



run-log.com

Wpisy archiwalne w kategorii

Mapy z GPS

Dystans całkowity:2331.10 km (w terenie 433.00 km; 18.57%)
Czas w ruchu:126:11
Średnia prędkość:18.29 km/h
Maksymalna prędkość:46.35 km/h
Suma podjazdów:2802 m
Maks. tętno maksymalne:156 (84 %)
Maks. tętno średnie:126 (68 %)
Suma kalorii:2910 kcal
Liczba aktywności:44
Średnio na aktywność:52.98 km i 2h 56m
Więcej statystyk

Bory Tucholskie, dzień szósty, czyli zew powrotu

Piątek, 19 sierpnia 2011 | dodano:27.08.2011 Kategoria Bory Tucholskie 2011, Mapy z GPS, Wyprawy
Km:23.69Km teren:0.00 Czas:01:31Km/h:15.62
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcal Podjazdy:m Rower:Unibike Viper


Niestety, ślad na mapce niekompletny, bo wyłączyłem GPS podczas burzy. Wg niektórych nie ma to sensu, ale ja wolę podczas wyładowań wyłączać wszelką elektronikę. No, oprócz licznika :P

Sto lat albo dłużej ( ;) ) nie byłem na żadnym kempingu ani polu namiotowym, stąd miałem fałszywe wyobrażenie, że biwakowicze wstają wcześnie... Okazało się, że zdążyłem wstać, zjeść, całkowicie się spakować, zrobić fotki... a wszyscy ciągle spali ;)





Jedynie wkurzony łabędź wyleciał na brzeg krzycząc: "ju fotking tu mi? Tu mi ju fotking?" i straszliwie zdenirował mnie wzrokiem. Była to jednak tania wersja denirowania, raczej ta kilerowo-pazurzasta, więc udało mi się oddalić z godnością ;)



Burza zaczęła się dwie godziny wcześniej niż się spodziewałem - słychać ją było już kiedy kończyłem się pakować. Zdążyłem dojechać do Funki, gdzie schroniłem się w sklepie. Spędziłem tam dobre dwie godziny, potem udało mi się dojechać do Chojnic.





W jakimś barze wypiłem kawę i przemyślałem "co dalej?". Plany zawsze robię na wyrost, więc trasę miałem opracowaną aż do Szczecina - przez Borne Sulinowo, Drawieński Park Narodowy, Mieszkowice, Moryń, Piasek, Krajnik, Schwedt. To był jednak już piątek i było oczywiste, że do niedzieli nie zdążę tego zrealizować. Prognozy zresztą też nie mówiły już zbyt ciekawych rzeczy i postanowiłem wrócić. Pokręciłem się jeszcze trochę po Chojnicach, na rynku zjadłem w Barze Centrum kurczaka z makaronem, bo mimo wczesnej pory zgłodniałem.



Sprawdziłem kilka księgarni, ale nie było map, które mnie interesowały. Nie szkodzi, kupię przez internet mapy wojskowe.



Niezrealizowane plany pobudzają, zajmę się nimi w przyszłości :)







Podróż pociągiem była również ciekawa. Spotkałem w nim m.in. bikestatsowicza maciek1603, który jechał właśnie na rowerowy maraton do Kołobrzegu. Z tego, co przeczytałem poszło mu świetnie. Takich osiągnięć ma zresztą więcej i jest to jedna z osób, z którą ciężko byłoby mi pojeździć, bo prędko tracilibyśmy pewnie kontakt wzrokowy :D
Rozmawiało się jednak sympatycznie choć hałas w tym pociągu był potężny. Opowiadałem m.in. o Kazimierzu Nowaku, ale także o tym jak przez Afrykę teraz samotnie jedzie Peter Gostelow, a Maciek w tym hałasie zrozumiał, że to mój kumpel ;) Na szczęście wyszło to odpowiednio szybko na jaw i zostało sprostowane :)
W Szczecinie znalazłem się przed dwudziestą. Tak to u mnie jest, że nagle czuję zew powrotu... I wracam :)

Niewygody takiej podróży z noclegami na dziko są duże i jest to męczące. Jasne, mógłbym nocować pod dachem, w schroniskach, agroturystykach, czy nawet na kempingach, gdzie nie ma problemu z dostępem do wody. Zostawiam to sobie jednak na emeryturę ;) Kocham spanie w lesie. Kocham dziwne, nocne odgłosy wokół namiotu chociaż w tym roku ich aż tyle nie było. Kocham ten moment, kiedy wiem, że wszyscy wracają z lasu do domu, a ja w nim właśnie wtedy zostaję i mam nadzieję, że jeszcze parę takich wycieczek uda mi się zrobić :)
Wszystkie zdjęcia są do obejrzenia jak zwykle na Picasie, a poniżej jeszcze wrzucam mapkę z całą trasą (bez brakującej części ze względu na wyłączony GPS podczas burzy, o czym wspominałem na początku) i rozmieszczonymi na niej miniaturkami zdjęć. I to już koniec corocznego, wędrownego kabaretu ;)



:)

Bory Tucholskie, dzień piąty, czyli w poszukiwaniu utraconego pola ;)

Czwartek, 18 sierpnia 2011 | dodano:26.08.2011 Kategoria 80 - 99 km, Bory Tucholskie 2011, Mapy z GPS, Wyprawy
Km:92.64Km teren:21.00 Czas:06:00Km/h:15.44
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcal Podjazdy:649m Rower:Unibike Viper


Wydarzenia dnia poprzedniego były niezwykle rozgrzewające, za to poranek chłodny, że hej! Po wczesnej pobudce popatrzyłem na piękny wschód słońca.



Miałem też okazję pomilczeć z inteligentnym stworzeniem.



Znalazłem nawet chwilę, żeby uwiecznić przedstawiciela lokalnego kabaretu.



Do Cekcyna było bliziutko:



A to był kabaret przelotny. Usłyszałem wykonaną na głosy monumentalną, starosłowiańską pieśń "a my nie musimy tak machać nogami jak Ty".



Tajny plan przewidywał, że dzisiaj znowu przejadę swą ukochaną szutrówkę Gołąbek - Woziwoda :)



Dalej podążyłem znaną mi również drogą, którą kiedyś jechałem aż na Brusy i dalej do kolejnych Kamiennych Kręgów Gotów, ale... nie widziałem jeszcze zapory w Mylofie...



Skręciłem więc na Rytel:





I voila, wylądowałem w Mylofie :)





Potem miałem do rozwikłania dylemat - przejechać przez Park Narodowy Bory Tucholskie dzisiaj, czy może jutro? Miałem też tego dnia dziwną chęć "wyspać się na legalu", czyli rozbić namiot na jakimś legalnym polu namiotowym. Pierwsze miejsce, które nie zmuszałoby mnie do zbyt wczesnego przerwania jazdy było w Drzewiczu, na skraju Parku. Nie podobało mi się jednak - przede wszystkim było tam zbyt wiele namiotów. Wymyśliłem więc sobie, że przez Park przejadę jednak dzisiaj, a rozbiję się na polu namiotowym w Funce, które miałem oznaczone na dwóch mapach. Następnego dnia miało też padać, więc miałem nadzieję, że przed deszczem zdążę dojechać do Chojnic. Ok, najpierw Park:





























Dojechałem wreszcie do sławetnego dębu:



Tu miało miejsce zabawne zdarzenie. Musiałem się zająć pewną luzującą się śrubką w rowerze, a przy okazji dokonałem entomologicznego odkrycia, które dotyczyło niezwykłej wręcz krwiożerczości okolicznych komarów. Zajmując się śrubką oraz tłuczeniem ich na prawo i lewo zauważyłem, że jakaś parka zajmuje romantyczne miejsce na pobliskiej ławeczce.

- długo tu chyba państwo nie zabawicie - rzuciłem łagodnie acz zjadliwie.
- dlaczego? Komary? Aż tak tu gryzą? - odparła pytajnikami kobieta.
- tak. Jak od kilku dni jeżdżę po całych Borach Tucholskich tak TU SĄ NAJGORSZE KOMARY!

Swoje wystąpienie poparłem stosownym i dramatycznym gestem. Zaległa króciutka cisza. I wtedy słowotokiem odezwał się facet - o kurcze, mnie nigdy nie gryzą, a tu mnie gryzą, to prawda naprawdę zaprawdę, gryzą jak zwariowane.

Po tej trwającej 30 sekund wizycie zerwali się i podążyli na spotkanie losu. Ja również nader szybko uporałem się ze śrubką (ach, gdyby warsztaty rowerowe były w takich miejscach, to wszystkie rowery zrobione byłyby na czas, bo tam się nie da wykonywać wolnych ruchów... ;) ) i pojechałem.







Wyjechałem z Parku i ruszyłem do Funki. W Funce najpierw zajechałem do sklepu, potem nad jezioro, żeby się trochę wypluskać... a potem do leśniczego, bo okazało się, że nie ma pola namiotowego. Od sklepowej usłyszałem, że zostało tylko miejsce na ognisko... A chciałem się "wyspać na legalu" ;)

Leśniczy surowo acz przyjaźnie poinformował mnie, że nie może wyrazić zgody na moje obozowanie w tamtym miejscu na co w milczeniu telepatycznie odparłem, że nie zauważyłby mnie nawet gdybym mu się rozbił w pokoju. Dodał, że on na pewno nie pójdzie sprawdzać, ale istnieje jeszcze coś takiego jak Straż Leśna... Koniec końców dowiedziałem się, że 4 km dalej w Małych Swornegaciach (a może Swornychgaciach, jakaś ta odmiana niesforna) jest legalne pole namiotowe. Pojechałem. Zapomniałem tylko, że 1 km leśniczego równa się dwóm zwykłym, więc było 8 km. Pole było ładnie położone, znalazłem jakieś fajne miejsce i popijając pyszne piwo Amber Naturalne rozbijałem namiot i szykowałem kolację. I tłukłem komary, bo tutaj również trochę ich było.



Bory Tucholskie, dzień czwarty, czyli różne są koleje losu... ;)

Środa, 17 sierpnia 2011 | dodano:25.08.2011 Kategoria 80 - 99 km, Bory Tucholskie 2011, Mapy z GPS, Wyprawy
Km:87.40Km teren:12.00 Czas:05:54Km/h:14.81
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcal Podjazdy:388m Rower:Unibike Viper


Plan wymyślony w dniu poprzednim obejmował wyjazd pociągiem przed siódmą rano, wkroczenie do sklepu, który otwarty miał być od godziny ósmej i powrót o 11.15 (z Chojnic 10.40) do Czarnej Wody z nowym bagażnikiem. Mistrzowski plan. Czułem się panem życia i śmierci. Jakiś bagażnik mi tu będzie podskakiwać! Nie ma! Ja tu rządzę!

Na razie powolutku i delikatnie przesuwałem rowerek po drodze w kierunku stacji, zwracając szczególną uwagę na bagażnik. Dotarłem wreszcie do dworca z bezpiecznym zapasem czasu i rozpocząłem oczekiwanie na pociąg do Chojnic. Na stacji nie było nikogo, ale po paru minutach przyszedł jakiś chłopak. Zapytałem, czy jedzie do Chojnic, ale okazało się, że interesuje go przeciwny kierunek. Odpowiadając na moje pytanie użył zwrotu, który niezwykle mnie zaniepokoił, powiedział mianowicie "jeżeli pojedzie"... Dlaczego "jeżeli"?! No... bo dzisiaj ma być strajk kolejarzy.

Jasna cholera! O, w mordę! Ajajajajajaj! Niech to szlag! Opracowując swój genialny plan zapomniałem o zapowiadanym przecież od jakiegoś czasu strajku! 17 sierpnia! Wrrrrr! Poczekałem przepisowe parę minut, a ponieważ w kasie jednak pojawiła się babka, więc wypytałem ją i dowiedziałem się, że NIC nie jedzie. NIC. Jestem panem życia i śmierci. Jestem. Więc strajk nie może mi nic zrobić. Ok, możliwości było parę. Np. mogłem sterroryzować kierowcę PKS i zmusić, żeby zabrał mnie z całym majdanem do autobusu. W gruncie rzeczy mogłem sterroryzować wszystkich i zażądać dostarczenia bagażnika na miejsce, do swych niezbyt aktualnie czystych stóp. Mogłem sterroryzować mieszkańców pobliskiego domu, żeby mi przechowali majdan aż nie wrócę z bagażnikiem. Mogłem też ich o to zwyczajnie poprosić... Nie miałem jednak ochoty rozstawać się z rowerkiem. Pojechaliśmy razem na wyprawę, więc wszystko przeżyjemy wspólnie. Od początku do końca. Potoczyłem się więc powolutku na przystanek autobusowy w celu rozpoznania rozkładu jazdy. Cały czas chciałem jechać do Chojnic choć bliżej był Czersk, bo w większym mieście upatrywałem dużo większe szanse na upolowanie sensownego bagażnika. Na przystanku była jednak dziewczyna, która przekonała mnie, że w Czersku jakiś rowerowy sklep istnieje... Do odjazdu autobusu była godzina, powoli zaczęli się zbierać ludzie, wielu spośród nich pojechałoby pewnie pociągiem... a tak przyłazili i zabierali potencjalną przestrzeń autobusową mojemu rowerkowi! Wraz z nadejściem kolejnego przyszłego pasażera narastała moja niechęć do nich! Czy oni naprawdę wszyscy muszą jechać akurat dzisiaj, kiedy mojemu rowerkowi pękł bagażnik? Zacząłem obmyślać Społeczny System Sprzedaży Biletów. Np. bilety otrzymałyby tylko osoby z bagażem powyżej 50 kg. W ten sposób autobus stałby się praktycznie moją limuzyną...

Powiększający się tłumek sprawił, że zacząłem rozmyślać na innymi rozwiązaniami. Np. może jednak udałoby mi się dojechać do Czerska? To tylko 10 km. Normalnie można to przejść w dobrą godzinę. Ale co zrobić z bagażnikiem, który grozi jeszcze większą katastrofą? Przypomniało mi się, że na wszelki wypadek załadowałem do sakwy kilkanaście plastikowych pasków zaciskowych albo jak nazywają je inni "zipperów".
Przyjrzałem się uważnie pęknięciom, ustawiłem bagażnik w takiej pozycji, żeby nie mógł wpadać do środka ani w dół i zacząłem "szyć" paskami ;) Użyłem w końcu sześciu pasków, które dawały nadzieję, że jakoś uda się te 10 km przejechać...

Spakowałem wszystko i powolutku ruszyłem. To była ruchliwa droga, śmigające tuż obok osobówki, TIRy, ale na szczęście było pobocze. Tyle, że droga była zbudowana z płyt, mocno niewyrównanych płyt i na każdej nierówności drżałe o to, co się dzieje zaraz za moimi plecami oraz uważnie obserwowałem licznik patrząc na kilometry przybliżające mnie do Czerska. Udało mi się dotoczyć jeszcze przed odjazdem autobusu, na który czekałem w Czarnej Wodzie. Znalazłem - podobno - najlepiej zaopatrzony sklep rowerowy w mieście, ale musiałem poczekać kilkanaście minut do otwarcia o godzinie dziewiątej. Zjadłem więc drugie śniadanie, czyli parę świeżych buł z jogurtem aż nadjechał Człowiek, Który Otworzył Sklep (CKOS). Wyjaśniłem, o co chodzi... i CKOS triumfalnie wyciągnął dokładnie taki sam bagażnik... jak ten, który właśnie chciałem wymienić :D

Dobra, w końcu ten bagażnik trochę przeżył. Miał trzy lata. Był w tym czasie na Suwalszczyźnie, na Podlasiu, na Litwie... Pomyślałem sobie jednak przy okazji - jakie to dziwne, wcześniej miałem bagażnik zdjęty z jakiegoś starego roweru, bagażnik z o wiele węższych pręcików i tamtemu nigdy nic się nie stało. Wytrzymał znacznie więcej i do tej pory jest w użyciu na drugim rowerze.

Ok, sentymenty na bok, zabrałem się za montaż/demontaż. Po chwili wymieniłem nowy bagażnik na inny egzemplarz, bo nie podobały mi się nierówne spawy (czyżbym zrobił się nadwrażliwy? :D ), które sprawiały, że ciężko było go równo skręcić śrubami. Drugi udało się już całkiem sprawnie założyć. Zapakowałem cały majdan z powrotem i ruszyłem tą samą drogą do Czarnej Wody - pomyślałem, że tak jak Kazimierz Nowak, którego Włosi zabrali w Afryce na parę słów "wyjaśnienia", a potem kiedy zrozumieli swój błąd, pytali co mogą dla niego zrobić, a on zażądał tylko, żeby odstawili go dokładnie w to miejsce, z którego go zabrali... Ja też chcę "dokładnie w to samo miejsce". Udało się. Z powrotem byłem o dziesiątej, a więc dzięki temu, że nie mogłem skorzystać z usług PKP, zyskałem całą godzinę! Zrozumiałem, że strajk to było moje kolejne szczęście! No, jak się ma takie szczęście to wszystko musi się udać! ;)

Dokładnie to samo miejsce ;)



Ruszam na Zimne Zdroje!







W Osiecznej myślałem chwilę nad nowym środkiem transportu, ale nie mogłem znaleźć pedałów ;)



Znalazłem za to miejsce zamieszkania Autobusu, ale akurat go nie było. Ciekawe, gdzie sobie pojechał. Ok, wiem że parę tygodni wcześniej Autobus również jeździł na rowerze po Borach Tucholskich, więc teraz chce pewnie w spokoju napisać swoją relację ;)



Duże Krówno, Błędno...











Za Osieczną wjechałem do Wdeckiego Parku Krajobrazowego. Cisza i spokój. I, niestety, fatalna droga. Oto jest pytanie - bruk, czy piach? ;) O dziwo był remis ze wskazaniem na piach ;) Mało tego - po dobrych paru kilometrach zauważyłem zbliżający się z naprzeciwka biały samochodzik. Wewnątrz kobieta młodsza, kobieta starsza i dziewczynka. W samochodzi GPS. I pytanie, które niemal zrzuciło mnie z roweru: "przepraszam pana bardzo, którędy do autostrady?" ... (...) :D :D :D "Bo GPS mnie tak poprowadził..." :D :D :D



Osie.







Tleń.



Zabawny kościół w Tleniu.





To już był czas i miejsce, żeby poszukać miejsca na biwak - jeśli chodzi o czas to mogłem jeszcze jechać, ale - znowu nie chciałem tego robić na terenie parków krajobrazowych, a za sobą miałem Wdecki Park i niedaleko przed sobą Tucholski. Skręt w las, dalej jakieś dziwne drogi i... kurcze, w tym lesie nie ma poszycia ani nawet jakichś marnych krzaków, żeby choć trochę się ukryć! Poczekałem więc do maksymalnie późnej godziny i namiot rozbijałem już przy świetle super czołówki Petzla, którą kupiłem tuż przed wyjazdem ;)



Na sam koniec dodam, że odkryłem w Szczecinie sklep, w którym mogę kupić wszystkie rodzaje piwa, które napotkałem podczas wakacji - czy to w Szklarskiej Porębie (pyszny Lwówek Książęcy), czy w Borach Tucholskich, gdziekolwiek indziej w Polsce, są też oczywiście zagraniczne. Sklep jest po prostu cudowny i niech istnieje jak najdłużej! :) Elysium, sklep z dobrym piwem pomiędzy Placem Odrodzenia, a Placem Zamenhofa, czyil Monte Cassino. Nie ma sensu jeździć do Niemiec po piwo skoro coś takiego jest w pobliżu - mało tego, to patriotyczny obowiązek każdego kto lubi dobre piwo! ;)

Bory Tucholskie, dzień trzeci, czyli Apocalypse Now!

Wtorek, 16 sierpnia 2011 | dodano:24.08.2011 Kategoria 80 - 99 km, Bory Tucholskie 2011, Mapy z GPS, Wyprawy
Km:94.03Km teren:30.00 Czas:06:49Km/h:13.79
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcal Podjazdy:624m Rower:Unibike Viper


Na początek filmik, dzięki któremu można się nieco wprowadzić w nastrój ;)



Jak zwykle obudziłem się w pięknym lesie. Choć poranek był chłodny. Temperatura spadła w nocy poniżej 10 stopni.



Szybciutko przeleciałem parę kilometrów do Czerska.









Dalej do Karsina.



I miejscowość pod Wiele mówiącą nazwą ;)







Byłem coraz bliżej jeziora Wdzydze i Wdzydzkiego Parku Krajobrazowego.

Droga do Przytarni, gdzie po raz pierwszy spotkałem dwójkę rowerzystów, tu udało mi się złapać w obiektyw faceta:



Chwilę z nimi porozmawiałem podczas krótkiego postoju nad jeziorem. Szczególnie omówiliśmy pewien piaszczysty fragment drogi ;)



Trochę się potem mijaliśmy po drodze.



Zatrzymałem się na chwilę w miejscowości Rów, na parę fotek.





Najprawdopodobniej tam skręciłem w niewłaściwą drogę... Okazało się, że szlak rowerowy był również źle oznaczony na mapie. Już niewiele dalej zobaczyłem, że droga idzie mocno do góry, a jednocześnie staje się baaaardzo piaszczysta.

Ciągnąc muła krok po kroku w górę po piachu relaksowałem się patrząc na las ;)



Przez chwilę myślałem nawet o tym, żeby zawrócić do drogi właściwej, ale porzuciłem tę myśl o wycofaniu się przed trudnościami. Postanowiłem być niemiętki i bić rekord niskiej prędkości średniej ;)

Rzeczywiście, udało mi się to przez jakiś czas. Po drodze wymyślałem sobie dziwne tytuły, np. "Ciągnąc muła po nadwdzydzkich piaskach". No, gdybym napisał dzieło pod tym tytułem, a Hollywood zainteresowałby się ewentualną ekranizacją, wtedy film zawisłby na ekranach jako np. "Mrożący krew w żyłach pojedynek z krwiożerczym mułem na Pustyni Nadwdzydzkiej. A może w skrócie "Mullet" lub "Piaszczysta pułapka", "Klepsydra Muła", "Życzenie piasku", "Piaszczysty krąg", "Świr na nieoczekiwanej plaży" itp. ;)

Podobają mi się słupki wskazujące drogę. Zdarzają się czasem nawet w środku lasu:



Końcówka rowerowego szlaku, bo w pewnym momencie wreszcie nań powróciłem, okazała się jakby górska ;)









W celu utrzymania apokaliptycznego nastroju proponuję teraz to:



"Nieco" zmęczony dotarłem w końcu do asfaltu. Wąglikowice, gdzie zjadłem obiad.



Przejeżdżałem przez Wdzydze Kiszewskie, gdzie jest ładny skansen, ale nie chciało mi się tym razem zajeżdżać. Zrobiłem tylko fotkę wiatraka z oddali.



Teraz zamierzałem się dostać do rezerwatu "Kamienne Kręgi Gotów" w Odrach.







Znowu przejechałem przez Karsin choć nieco inną drogą.





I wreszcie rezerwat. Oczko polodowcowe, miejsce w którym wyrzucano szczątki ludzi, którym z różnych względów nie należał się właściwy pochówek...







A tu sobie trochę podjadłem, popatrzyłem na mapę, sprawdziłem w internecie pogodę oraz parę innych rzeczy. Ale nawet przez myśl mi nie przeszło jak za pomocą skali od 1 - 10 000 mogli zmierzyć 120 000. Ponieważ jednak siedziałem w tym miejscu sporo czasu, więc odtąd moje słowa są święte ;)



Porozmawiałem też dłuższą chwilę ze starszym facetem sprzedającym bilety, mapy, pamiątki. On też miał zwariowany dzień - żonę ukąsiła osa, a żona uczulona... Wcześniej paru idiotów, którzy się nachlali alkoholu i przyjechali szukać mocy w kamiennych kręgach... W pewnym momencie chciał mi już nawet szukać miejsca na nocleg (gdyby mi zaproponował spanie w rezerwacie zgodziłbym się natychmiast, ech wyspać się tak z Gotami... i Gotkami ;), ale z oczywistych względów nie można było na to liczyć). Stwierdziłem jednak, że do zmroku jest jeszcze ładnych parę godzin, więc jadę dalej.

Ruszyłem dalej przez Wojtal i Wieck.



Bardzo fajnie jechało się tamtędy do Czarnej Wody, czułem że pomimo zbliżającej się setki przejadę dzisiaj jeszcze kawał drogi.



Niestety, kiedy przejeżdżałem koło stacji PKP Czarna Woda rower zaczął wydawać dziwne dźwięki. Nie przejąłem się tym zbytnio - pomyślałem, że pewnie po tych wszystkich zabawach w piasku i błocie coś tam sobie trze, wyczyszczę i będzie w porządku. Przejechałem drogę główną i zatrzymałem się w lasku, żeby to zrobić. Czyszczenie nic nie dało, więc zacząłem dokładniej oglądać rower... Teraz proponuję stary kawałek "Kiedy pęka bagażnik" rozpropagowany najmocniej przez Led Zeppelin a tu wykonany przez zafascynowane nimi Zepparelki ;)



Tia. Okazało się, że ramię bagażnika pękło. Pękło i wskoczyło na kasetę opierając się z zewnętrznej strony najmniejszego trybu. Ożesz... Co ja mam z tym teraz zrobić?! Oczy otwierały mi się coraz bardziej aż zauważyłem, że z drugiej strony bagażnik również pękł. Ładnie. Po chwili konsternacji zacząłem jednak myśleć pozytywnie - przede wszystkim miałem kupę szczęścia, że bagażnik pękając nie spowodował większych uszkodzeń. Miałem też szczęście, że nie stało się to na zupełnym odludziu. Ba, jestem w pobliżu stacji PKP. Pogmerałem w sieci, znalazłem szybko sklepy rowerowe w Chojnicach, sprawdziłem połączenia kolejowe i po krótkiej chwili miałem plan. Znalazłem jeszcze tylko szybko miejsce na nocleg w bardzo fajnym lesie i wbrew temu, czego można by się spodziewać, w całkiem niezłym nastroju położyłem się spać.



Bory Tucholskie, dzień drugi, czyli jakim prawem traktor tak na mnie spojrzał ;)

Poniedziałek, 15 sierpnia 2011 | dodano:23.08.2011 Kategoria 80 - 99 km, Bory Tucholskie 2011, Mapy z GPS, Wyprawy
Km:94.34Km teren:15.00 Czas:05:56Km/h:15.90
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcal Podjazdy:673m Rower:Unibike Viper


W nocy padało, gdzieś od 3 do 6. Akcja przebiegała więc zgodnie z planem, bo dokładnie tak mówiła norweska pogodynka od Misiacza, którą czule nazywałem YRNO.
Oznaczało to niestety zwijanie mokrego namiotu. Po szybkim pakowaniu i śniadaniu ruszyłem około 7:20.



Ruszyłem raźno do przodu jak zapewne każda nieupolowana kaczka. Najpierw był kawałek przyjemnej szosy z ciekawymi widoczkami.





Minąłem Suchą...



I Cierplewo, za którym zaczęła się droga gruntowa, ale dało się jechać.







Nagle poczułem się śledzony. Okazało się jednak, że się zwyczajnie ślimaczę ;)





Przeznaczenie dosięga jednak każdego. Prędzej, czy później ;) Zrozumiałem to w tej chwili:



Nie miałem też żadnych wątpliwości, dlaczego dokładnie w tym miejscu stanęła święta figura z wiele mówiącym napisem:



Widać jednak, że miejscowi przechodzą na religie wielkokołowe, które sprawdzają się pewnie lepiej niż starofigurowe:



O, nie było to wcale takie głupie...



Coraz mocniej przekonywałem się do nowej religii...



Powoli stawałem się przechrztą ;)



Gdzieś w tym miejscu nastąpiło tragiczne wydarzenie:



Próbowałem rower przepchnąć jakoś bokiem. Zielsko było niestety strasznie gęste i zacięte, więc mój szanowny muł poruszał się centymetr po centymetrze. Podczas tej czynności wzrok mój zamglony padł na kałużę i ujrzałem tam swojego GPS-a. Pomyślałem, że to już moje ostatnie chwile skoro widzę rzeczy, których nie ma... ale okazało się, że nie widzę też rzeczy, które są, a raczej które być powinny, czyli GPS na swoim miejscu na kierownicy. Natychmiast wydobyłem go z odmętów błotnego oceanu i przeprowadziłem szybką reanimację usta - antenka. Obyło się bez defibrylacji i tym podobnych pierdół podnoszących oglądalność każdego medycznego serialu, musiałem jednak przeprowadzić szybką satelitoterapię, bo GPS najwyraźniej z rozpaczy rzucił się w błoto... Potem podążyłem dalej zmagając się z błotnistą drogą. Nagle z naprzeciwka nadjechał traktor. Traktor spojrzał na mnie z politowaniem, potem z wyraźnym obrzydzeniem zerknął na drogę... I dumnie wjechał na pole obrzucając mnie pełnym wyższości spojrzeniem... Tego dnia poznałem jak strasznie poczuć się kimś gorszym od ciągnika. Wreszcie udało mi się wydostać z błotnej kąpieli. Na tablicy z nazwą miejscowości przeczytałem: "Glinki" ;)

Potem był Serock, gdzie zajrzałem do sklepu, a miejscowy mocno piegowaty dziesięciolatek przeprowadził ze mną krótki wywiad i zadowolony popędził do kumpli ;)









Teoretycznie planowałem, że dojadę do Koronowa jednak wizja lokalna uzmysłowiła mi, że musiałbym w tym celu przejechać dość ruchliwą, pełną ciężarówek drogą 10 km w jedną, a potem w drugą stronę... Tylko po to, żeby zobaczyć jakieś Koronowo...? E, tam. Przejechałem tą drogą parę km w kierunku przeciwnym, potem skręciłem w spokojną trasę na Tucholę i byłem z tego bardzo zadowolony :)



Po drodze spotkałem się z Brdą.



W końcu dotarłem do Tucholi, gdzie specjalnie dla mnie z głównej ulicy zrobiono dziurawą szutrówkę ;)

Tu pomyślałem, że gdyby Lucas rzeczywiście dawał takie wspaniałe kredyty to okoliczne kamienice byłyby dawno wyremontowane ;)



W każdym razie Tuchola to urocze miasteczko.



W Pizzerii Milano zjadłem obiad.







Cóż, ruszyłem z Tucholi dalej w kierunku Gołąbka, żeby przejechać się swoją ulubioną sprzed paru lat szutrówką wzdłuż Brdy:









Szutrówką tą dojeżdża się do Woziwody, skąd pojechałem asfaltem w kierunku Białej, Rzepicznej:



To już znajome dla mnie okolice - dwukrotnie byłem tu w Koślince, wiedziałem którędy jechać, żeby nie zrobić sobie nadmiernej krzywdy ;)
Teraz również mile będę wspominał tę pompę, bowiem za jej pomocą dokonałem na sobie publicznej ablucji ;)





Dzień zaczął powoli zmierzać do swojego końca. Nie chciałem rozbijać się na terenie Tucholskiego Parku Krajobrazowego, więc dojechałem w pobliże szosy na Czersk, zagłębiłem się w las i rozpocząłem poszukiwania miejsca na kolejny dziki nocleg. Okazało się wreszcie, że muszę się rozbić w pobliżu leśnej drogi gruntowej, bo wszędzie w głębi lasu rosną paprocie, a nie miałem ochoty ich niszczyć. Skraj drogi był bardzo obszerny, z fajną trawką, więc z wyboru byłem całkiem zadowolony. Poczekałem do zmroku z butelką pysznego piwa rozmyślając o minionym i następnym dniu aż o właściwej porze rozbiłem namiot. W nocy być może śniło mi się, że nie jestem kaczką ;)

Bory Tucholskie, dzień pierwszy, czyli GPS od cichociemnego

Niedziela, 14 sierpnia 2011 | dodano:22.08.2011 Kategoria 51 - 79 km, Bory Tucholskie 2011, Mapy z GPS, Wyprawy
Km:67.88Km teren:10.00 Czas:04:06Km/h:16.56
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcal Podjazdy:378m Rower:Unibike Viper


Zanim nastąpiło wiekopomne depnięcie w pedały w Chojnicach, najpierw musiał nastąpić przewóz roweru koleją. Przewóz roweru, a zarazem człowieka (mam na myśli siebie) wystąpił w okolicznościach, rzec można, psychotycznych. Albowiem (jeśli ktoś woli może być aliści lub azaliż) bezpośrednim sąsiadem w podróży okazał się osobnik zdradzający wyraźne oznaki psychozy, potrafiący jednak na tyle rozdzielić dwa (a może więcej) dziwne światy, w których żyje, by nie popadać w nadmierny chaos. Nie wspominając już o tym (wcale, a wcale), że do jednej nogawki krótkich spodenek miał przyczepionego pluszowego tygryska, a do drugiej takiego(ż) kaczorka. Oprócz wymienionej menażerii posiadał również długie siwe pióra na głowie, skontrastowane z papieską łysinką. Osobnik ów zakolegował się ze mną, dzięki czemu nasza pociągowa lebensraum stała się całkiem pokaźna, ale też była potrzebna, co wysokiej ławie i stołom udowodnię podczas rozprawy. Otóż, każdą wymianę zdań ze mną osobnik musiał przedyskutować, więc co chwilę psychicznie oddalał się na małe, osobiste tete a tete: "no, tak, to przecież tak, bo tak, on powiedział, więc, no tak, tak, tak". Czasem sprawa była nieco komiczna, wówczas wybuchał śmiechem zbyt niepohamowanym dla zwykłego pasażera. Po krótkiej naradzie zawsze powracał i dzielił się dalej swymi spostrzeżeniami, które właściwie były pytaniami choć nie kończyły się stosownymi znakami przestankowyni - byłby zapewne niezłym śledczym. Człowiek ów opuścił mnie w Stargardzie (zdaje się, że już nie szczecińskim) i ślad oraz słuch wszelki po nim zaginął. Podróż nagle nabrała impetu i czas było wysiadać w Szczecinku, gdzie przesiadłem się do dziwnego - podobno - holenderskiego pociągu. Bardzo możliwe, że był holenderski, bo na widok wnętrza można było wpaść w depresję - ledwo upchnąłem rower. Na szczęście ten fragment podróży trwał tylko godzinę.

W Chojnicach natychmiast zapragnąłem wydostać się z Chojnic. Jest tam piękna starówka, i do samego miasteczka nic nie mam, ale... chciałem już jechać. Kręcić tymi co się kręcą z boku roweru, a dzięki temu kręcą się koła oraz świat przesuwa za wyobrażonym oknem. GPS dostał polecenie "wynocha stąd" i pracowicie zaczął mnie prowadzić najdziwniejszymi drogami. Drogami tak dziwnymi, że nie zauważyłem nawet, kiedy wydostałem się z Chojnic, ba! Jestem pewien, że mojego wyjazdu z Chojnic nie zauważył też żaden ich mieszkaniec ani nawet mój GPS. Dzięki temu zrozumiałem, że mój lokalizacyjny sprzęcik jest prawdopodobnie reinkarnacją jakiegoś cichociemnego - lokalizuje tak, żeby nikt nie wiedział, gdzie ani kiedy.

Trochę miałem mu to za złe ponieważ bardzo szybko rozpoczęła się nasza piaszczysto-błotna kariera. Nie wspominając o narażeniu okolicznych mieszkanek na zawał, kiedy nagle wynurzałem się z krzaków. Pierwsze zakupy miałem zamiar zrobić (było to przed świętem 15 sierpnia) w Gostycynie, ale nie zdążyłem się przekalibrować na odpowiednią długość miasteczek i wiosek i dopiero jak wyjechałem z Gostycyna, zorientowałem się, że to był Gostycyn. W następnej wiosce sklep był już nieczynny, więc zdecydowałem się podjechać do Minikowa, gdzie kupiłem też pyszne piwo Śląskie. O odpowiedniej godzinie wbiłem się w las oraz wykonałem parę esów-floresów, po których poczułem się nieco zagubiony. Miałem nadzieję, że próbująca podążać moimi śladami ewentualna Straż Leśna również tak się poczuje. Dla wzmocnienia psychiki spożyłem na kolację kaszkę mannę (a wcześniej był jakiś mały obiadek, tak mały, że nawet teraz zapomniałem o nim wspomnieć w odpowiednim momencie).

Kiedy już siedziałem po ciemku w namiocie, naokoło rozgrywała się strzelanina, a ja zrozumiałem, że zbrojne oddziały myśliwych walczą o prawo do konsumpcji przeżycia ustrzelenia jakiejś biednej kaczki albo innego dziennikarza tnącego strachliwymi skrzydłami nocne niebo. Położyłem się niezwykle płasko i zasnąłem.

















Gottesheide, czyli leśny spacerek ;)

Środa, 27 lipca 2011 | dodano:27.07.2011 Kategoria 80 - 99 km, Mapy z GPS, Niemcy, Okolice Szczecina
Km:81.60Km teren:15.00 Czas:04:16Km/h:19.12
Pr. maks.:0.00Temperatura:23.0 HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcal Podjazdy:m Rower:Unibike Viper
Popatrzyłem na mapę po obu stronach granicy i stwierdziłem, że po naszej (powyżej Szczecina) jest jeden rezerwat, a po niemieckiej, subiektywnie, naliczyłem cztery. Poza odwiedzonym ostatnio Wildes Moor zobaczyłem tuż przy naszej granicy rezerwat Gottesheide - przypomniałem sobie, że droga która zaczyna się przy krzyżu Barnima prowadzi gdzieś po okolicy tego rezerwatu, więc pojechałem. Tak, znowu te prawie 30 km, żeby zrobić sobie leśny spacerek o długości 2.5 km. Potem miałem jednak jeszcze zamiar pojechać z Glasshutte szlakiem, którego nie pamiętałem, a potem było jeszcze parę wariantów... ;)

Trasa:

Szczecin - Głębokie - Tanowo - Dobieszczyn - Zopfenbeck - Glasshutte - Pampow - Blankensee - Ploewen - okolice Hohenfelde - Blankensee



Jak wystartowałem ze Szczecina tak zatrzymałem się tu :)






Ponieważ jechałem w końcu niezły kawałek drogi po to, żeby zrobić sobie leśny spacerek, więc - rozumiecie to chyba - musiałem teraz chłonąć las całym sobą ;)





To jest niestety jedyne - jeśli nie liczyć setek drzew oraz innych organizmów królestwa roślin ;) - żywe stworzenie, któremu nie udało się uciec ze zdjęcia. Co gorsze, nie pokażę Wam nawet fotki, z której uciekła młoda sarenka ;)



Ponieważ chłonąłem, więc z dziką premedytacją [czułem jak mój Dziki Pies (hermetyczne, ale trudno ;) ) zazdrości mi tej dzikości] pędziłem 5 do 7 km/h. Nie dlatego, żeby się nie dało szybciej choć rzeczywiście była to mięciutka leśna droga, ale dlatego że zawrotna szybkość wchłaniania wymagała zwolnienia ruchu pojazdu zwanego rowerem.




Jak wjechałem koło krzyżyka tak wyjechałem tutaj. Żeby wszyscy wiedzieli, gdzie to tu jest fotka ;)




W pobliżu był kamień zapisany hieroglifami starożytnych Słowian wydobywających szkło z kopalni (tuż obok kopalni zegarków z Tytusa, Romka i A'Tomka)




Mój obiektyw zwykle omijał Glasshutte, teraz uległo to gwałtownej, nieprzewidywalnej zmianie ;) Temu budyneczkowi fajne zdjęcie zrobił

srk23, więc ja zrobiłem trochę gorsze :)



Jak walić foty to po całości, a co! ;)





Dawny budynek stacji, obok szutrówki, którą postanowiłem pojechać do Pampow:





Szutrówka nie była idealna, ale spokojnie mógłbym takimi jeździć na wyprawkach. To był naprawdę przyjemny kawałek dzisiejszej trasy.










Na skrzyżowaniu leśnych dróg ktoś postawił doniczkę z kwiatkiem ;)




Dojechałem do Thursee:



Potem szybko przez Pampow do Blankensee, gdzie poczułem się trochę niedojeżdżony, więc pojechałem szosą na Boock, jakieś 2 - 3 km, a potem skręciłem w lewo na Ploewen. Zatrzymałem w lesie się na małe sam na sam z kanapką, po czym zostałem całkiem sam ;)



W Ploewen zrobiłem parę fotek:







Z Ploewen do Blankensee wróciłem Oder-Neisse-Radweg.







Tym razem gałązki zwyciężyły ;)


Wildes Moor :)

Niedziela, 24 lipca 2011 | dodano:24.07.2011 Kategoria 80 - 99 km, Mapy z GPS, Niemcy, Okolice Szczecina
Km:93.58Km teren:3.00 Czas:04:41Km/h:19.98
Pr. maks.:42.32Temperatura:22.0 HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcal Podjazdy:m Rower:Unibike Viper
Wildes Moor, czyli Dzikie bagna - rezerwat leżący w okolicy Glasshutte i Borken, można by nawet rzec, że pomiędzy ;)

Szczecin - Głębokie - Tanowo - Dobieszczyn - Glasshutte - Wildes Moor - Borken - Marienthal - Koblentz - Breitenstein - Dorothenwalde - Rothenklempenow - Mewegen - Blankansee - Buk - Dobra - Wołczkowo - Głębokie - Szczecin



Fotki można obejrzeć też tu.

Wyjechałem rano około 8:30, nie zatrzymywałem się aż do Krzyża Barnima, miejsca znajdującego się tuż za granicą polsko - niemiecką. Nie chciało mi się dzisiaj jechać w kasku, ale żeby poczuć się jednak trochę bezpieczniej przymocowałem go do sakwy. Ok, potem pojechałem drogą rowerową w stronę Glasshutte.



We wsi natrafiłem na pierwszych tego dnia krajowców. Byli bardzo rozwrzeszczani i natychmiast ruszyli w moim kierunku:





Niby na dole zabite na głucho, ale chyba wolałbym tam mieszkać niż na górze ;)





Zaraz za Glasshutte skręciłem w prawo. Nie spodziewałem się, że będzie tam taka urocza asfaltówa!



Asfalt szybko się jednak skończył, a właściwie skręcił w niewłaściwym kierunku. W gruncie rzeczy we właściwym, bo gdyby jechał ze mną to jechałby przez rezerwat, a wtedy rezerwatu by już tam pewnie nie było... Dobrze, że skręcił, bo ja mogłem dzięki temu podążyć prosto do rezerwatu "Wildes Moor" :)



Dość szybko natrafiłem tam na kolejnych krajowców - przechadzali się w bezpiecznej odległości.





Niewiele dalej trafiłem na kolejnych - Ci narobili niezłego wrzasku, aż ze złości unieśli się w powietrze...





Nie szkodzi. Po chwili znowu krajowcy, tym razem krajowcy Bambi. Wiatr wiał od Bambi w moją stronę, więc natychmiast zacząłem iść po swoich śladach jak indianie, a co jakiś czas robiłem Bambi fotkę, gdyby nagle nabrało ochoty na zwiewanie. Nie, to nie jest efekt alkoholu - Bambi naprawdę było podwójne ;)



Niestety, Bambi zauważyło wreszcie moje podchody i zaczęło wiać. Ach, jak pięknie wiało!



Skoro Bambi zwiało to ja też zarządziłem odwrót z rezerwatu. Chociaż najprawdopodobniej można tamtędy dojechać aż do Borken.



Ja wróciłem do asfaltu i dostałem się do Borken w cywilizowany sposób. Ale czy to na pewno jest cywilizowane miejsce? ;)



Czy tu unoszą się dusze?





Tak naprawdę Borken jest zadbane jak każda niemiecka wiocha. A może nawet bardziej.

Znów krajowiec. Nie wiem, czy on zwiewał przede mną, czy przed bocianem, który zbliżał się do niego w niecnych zamiarach...



Ładnie Pan leci!



Serio mówię.



Ale to są już zwykłe popisy i nie chodzi o politykę.



A bocian poszedł sobie do krów.



Ruszyłem do Koblentz, gdzie stoi znany wszem i wobec tajemniczy budynek, a przy nim cmentarzyk.



Rozpromieniony krzyżyk.



Krzyżyk wciąż rozpromieniony i nie sam.



Fajne drzwi tam były.



Wszystko otwarte, w środku nikogo.





Uwielbiam niemieckie zaniedbania ;)



Widokówka z łódeczką.



Zamek Breitenstein. Nie ma tam żadnego zamku, ale jak to brzmi!





Teraz dłuższa opowieść. Między Breitenstein a Dorothenwalde zaczepił mnie niemiecki rowerzysta i ostrzegł przed wysoką wodą w okolicy nastrojowego mostu. Wysłuchałem, podziękowałem i powiedziałem, że jednak spróbuję chociaż pokazywał dość wysoki stan wody. Rzeczywiście już z daleka było widać dość szerokie lustro wody, ale... nie chciało mi się zawracać. Wrzuciłem mały tryb z przodu i uświadomiłem sobie, że jadę rowerem wodnym :) Niestety, po chwili okazało się, że woda trochę rozmija się z osią jezdni, a ja właśnie z niej zjeżdżam... Zdążyłem zeskoczyć z roweru i złapać go, żeby się nie zamoczył całkowicie i poszedłem dalej prowadząc rower. Po krótkiej chwili wesołego marszu zobaczyłem, że na most wjechał traktor. Zatrzymał się na moment, a potem ruszył, nie zwracając uwagi na to, że właśnie defiluję środkiem tego pięknego strumienia. Co za debil! Wystarczyło, żeby poczekał kilkanaście sekund aż wyjdę. Cóż, nie poczekał, więc kiedy koło mnie przejeżdżał dostał cały wykład składający się głównie z jednego znaku i myślę, że zrozumiał, że na jego widok wszystkie palce mam środkowe. Na mostku zatrzymałem się na chwilę, żeby uwiecznić swój bohaterski czyn ;)



Co ja zrobię, że nie lubię zawracać? ;)



Już za Dorothenwalde uświadomiłem sobie, że lubię Edwarda Hartwiga i nawet mam jego czarno - biały album pt. "Wierzby" :)



Później był już szybki tranzyt ulubioną trasą Rothenklempenow - Mewegen - Blankensee



Gałązki kontratakują! ;)

Do Rity

Sobota, 9 lipca 2011 | dodano:09.07.2011 Kategoria 100 km i więcej, Mapy z GPS, Niemcy, Okolice Szczecina
Km:100.10Km teren:20.00 Czas:04:40Km/h:21.45
Pr. maks.:46.35Temperatura:30.0 HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcal Podjazdy:m Rower:Unibike Viper
Uda mi się w tym roku być w zgodzie z wewnętrznym regulaminem, który mówi, że nie jedzie się z sakwami na parodniową wyprawę, jeśli w roku bieżącym nie przejedzie się setki. Co tu dużo pisać - w tym roku nie przejechałem nie tylko setki, ale też dziewięćdziesiątki i osiemdziesiątki też nie. W ogóle dawno nigdzie nie byłem, bo czterdziestokilometrowe przejazdy Oder-Neisse z Kostrzyna do Słubic już mnie nudzą ;)

Dzisiaj plany też były inne, ale rano dziwnie zgodziły się wszystkie serwisy pogodowe, że tam gdzie chciałem jechać mam nie jechać. Dałem się zniewolić i pojechałem tam, gdzie pozwoliły, czyli do Rity (podpowiedż: Rieth) :)



Duże fotki, ale bez wdechowego opisu ;)

Po drodze trafiłem na symbol falliczny.















To chyba przydrożny zombie albo inny wampir? ;)







Spojrzenie na jezioro Nowowarpieńskie.



Kiedy robiłem to zdjęcie (mam zoom 12x choć tu nie ma maksymalnego zbliżenia) to pomyślałem, że jotwu może swoim nowym aparatem (zoom 30x) liczyć mrówki na dachu kościoła w Nowym Warpnie. Skąd miałyby się tam wziąć mrówki? Np. kiedy ktoś posmaruje wieżę miodem ;)



Plaża musi mieć aktualne badanie okresowe, inaczej nie będzie dopuszczona do pracy ;)



Wciąż kręcę się u Rity



















Wagonik kolejowy czeka ;)



Przy tym zdjęciu również prześladowała mnie myśl o właścicielu pewnego aparatu z przerażającym zoomem, gdy nagle usłyszałem głos bociana, że zrobił sobie manicure i pedicure (pytania proszę kierować do bociana kościelnego w Rothenklempenow) i żadnego zooma się nie boi.



Na koniec zdjęcie drzewa z ładnymi gałązkami.

Poszukiwanie skarbów i jazda założycielska

Niedziela, 22 maja 2011 | dodano:22.05.2011 Kategoria 51 - 79 km, Geocache, Mapy z GPS, Niemcy, Okolice Szczecina
Km:74.86Km teren:22.00 Czas:03:46Km/h:19.87
Pr. maks.:44.80Temperatura:24.0 HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcal Podjazdy:m Rower:Unibike Viper
Poszukiwacz skarbów powinien być wyposażony w łopatkę. Ja takiej niestety jeszcze nie mam (ale z pewnością udam się szybko do jakiegoś sklepu ogrodniczego - nie obrabuję przecież berbecia z pobliskiej piaskownicy ;) ), przez co wracałem dziś z czarnymi szponami przesady jako środka wyrazu zanim mnie licentia poetica nie pobiła - na szczęście strumień świadomości nie takim chojraczkom daje radę ;)

Geocaching - postanowiłem się dziś znowu w to zabawić. Wczoraj jednak usunąłem najpierw 362 punkty geocache, które załadowałem do Garmina - po zabawie w mieście stwierdziłem, że to nie dla mnie. Za dużo ludzi, za długo trzeba czekać, albo wybierać się o porach, o jakich ja nie bardzo mogę. Postanowiłem zostać więc geokeszystą podmiejskim, leśnym, odludnym itd. ;) Dzięki temu znalazłem dzisiaj w spokoju i ciszy trzy skrzynki ze skarbami - żeby było zabawniej to we wszystkich tych miejscach byłem już wielokrotnie :)




Wyjechałem zaraz po ósmej. Znowu telepałem się sławetną ostatnio drogą rowerową do Tanowa. Droga jest prawie skończona i tak pewnie pozostanie na zawsze - fragment ostatniego odcinka jest na zdjęciu poniżej. Cudnie wysprzątany. Jestem też ciekaw, kiedy postawią stosowne znaki, żeby kierowcy wiedzieli, że w okolicach zakrętu do Polic mogą się spodziewać rowerzystów przejeżdżających przez drogę...



Rześko dojechałem do miejsca, gdzie wg. legendy zaciukano Barnima II - stoi tam krzyż, jest kamień i odrzutowe muchy. Swoją drogą, kiedy czytam w Wikipedii, że księcia zabito między Stolcem a Myśliborzem Wlk. to mam wielorakie skojarzenia...




Z wygnania szybko powróciłem do kraju, żeby poznać drogę, której jeszcze kółka mojego roweru - ja właściwie również - nie poznały. Droga do Poddymina, która kusiła mnie wiele razy. Drogą tą dojechałem do Zalesia, niestety trochę zbyt wcześnie skręciłem, ale przez to poznałem leśne ostępy i swojskie wertepy :)



Jak widać na zdjęciach, niektóre miejsca były nieprzejezdne - prowadziłem rower. A wystarczyłoby skręcić nieco później ;)



Tu już dojeżdżam do Zalesia:



A to już miejsce, w pobliżu którego odnalazłem ostatni dzisiaj skarb :)




Dodam też, że była to - w odróżnieniu od mordu założycielskiego - jazda założycielska podczas której oprócz ubrania założyłem "Klub Skórzanego Siodełka". Klub nazywa się tak tylko dlatego, że to ładna nazwa. Owszem, myślałem też o "Pearl Jam", "Alice In Chains", "Black Label Society" itp. ale niestety są one już zajęte. Jest to jednoosobowy klub rowerowy, którego zadaniem jest jeździć z taką prędkością z jaką ja jeżdżę i swobodnie poznawać świat. Owszem, dopuszcza się momenty, kiedy można nic nie poznawać, ale to musi być naprawdę dobry alkohol. Mianowałem się od razu prezesem oraz wiceprezesem, żeby mogły się jakoś odbywać ewentualne obrady i to właściwie wszystko - poza tym nic nie ulegnie zmianie ;)

PS.
Właśnie uratowało mi życie proste Ctrl-A i Ctrl-C przed kliknięciem na "Zapisz" oraz Ctrl-V. Inaczej ta historia byłaby znacznie krótsza, bo wpis diabli wzięli. (Ciekawe, czyja to sprawka? Jurek, czy czy Barni? ;) ) Hm, może źle się stało? ;)