meak - przejażdżki i wyprawki

Info




Linki


Zalicz gminę ;)







Batoniki






button stats bikestats.pl

button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl

Moje rowery

Unibike Viper 23066 km
Author Outset 17964 km
Kross Level 3.0 2021

Szukaj

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy meak.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Tak nie będzie ;)






Blog rowerowy. Aktualizowany od przypadku do przepadku. Spostrzegawczość jest ważna. Nie wiąż się z nim, jeśli nie lubisz dłuższej rozłąki. Zanim zaczniesz czytać zapoznaj się ze znaczeniem słów: ironia i sarkazm ;)



run-log.com

Wpisy archiwalne w kategorii

Litwa 2010

Dystans całkowity:487.81 km (w terenie 159.00 km; 32.59%)
Czas w ruchu:32:48
Średnia prędkość:14.87 km/h
Maksymalna prędkość:47.80 km/h
Suma kalorii:9046 kcal
Liczba aktywności:6
Średnio na aktywność:81.30 km i 5h 28m
Więcej statystyk

Zdjęciowo-filmowo-muzyczne wspomnienie z wyprawki ;)

Poniedziałek, 2 sierpnia 2010 | dodano:02.08.2010 Kategoria Litwa 2010
Km:0.00Km teren:0.00 Czas:Km/h:
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcal Podjazdy:m Rower:Unibike Viper

;)

Wyprawa na Litwę - dzień szósty, czyli Pratchett miał rację ;)

Piątek, 23 lipca 2010 | dodano:30.07.2010 Kategoria 80 - 99 km, Litwa 2010
Km:85.37Km teren:25.00 Czas:05:55Km/h:14.43
Pr. maks.:37.20Temperatura:32.0 HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie: 1606kcal Podjazdy:m Rower:Unibike Viper


Wszystkie zdjęcia z Wyprawy na Litwę

Wstałem w pokoiku z balkonikiem o 5:30 - totalna rozpusta. Kiedy już zniosłem wszystkie rzeczy na dół i szykowałem się do wyjazdu, babcia akurat zeszła, żeby wydoić swoje kózki i przy okazji się pożegnaliśmy - 2 lata temu wstałem tak wcześnie, że nie było do tego okazji ;) Na pożegnanie pstryknąłem domkowi z tarasem zdjęcie.



Najpierw pojechałem z Płaskiej szosą do Przewięzi, potem kontynuowałem już drogą gruntową obok jeziora.





W Augustowie zajechałem do taniego baru "Ptyś" i na pożegnanie zamówiłem... kartacze. Na śniadanie, a co ;) Zamówiłem też coś do picia chociaż miałem niezłe zapasy ze sobą, ale upał tego dnia bardzo wcześnie zaczynał się dawać we znaki. Dalej ruszyłem w pełnym słońcu wzdłuż Kanału Augustowskiego szlakiem pieszym - przed Białobrzegami przekroczyłem szosę 8 i trafiłem na ojczyste piaski ;)



Przed Bargłowem Dwornym dłuższy czas musiałem prowadzić rower, później było nieco łatwiej. W Bargłowie Kościelnym zajrzałem do sklepu. Kupiłem litr Powerade i małe, bezalkoholowe piwo Lech. Usiadłem nieopodal, żeby chwilę odsapnąć i wszystko to wypiłem :)





W Borzymach (na drogowskazie jest napisane "Bożymy", na mapie inaczej ;) ) znowu zaliczyłem sklep i kolejne pół litra Powerade (oczywiście w międzyczasie ciągnąłem non-stop wodę z bukłaka ;) ). Przy okazji zaczepił mnie młody chłopak na rowerze, który koniecznie chciał wiedzieć, czy jak on sobie teraz na wakacjach pojeździ codziennie po 40 - 50 km to będzie dużo, czy mało? Odparłem, że to bardzo dużo i pojechał szczęśliwy ;)

Za Borzymami trafiłem na jakiś cmentarz z I Wojny Światowej, gdzie były groby Niemców, a w miejscowości Kucze na pięćdziesięciokilometrowego rowerzystę. W sklepie kupiłem tym razem Nestea Zielona Herbata, którą na miejscu wypiłem ;)













Dalej była już mniej ciekawa droga, którą dowlokłem się w końcu do Ełku i zacząłem szukać... Powerade :D oraz noclegu. Niestety, Ełk to nie Augustów, gdzie kwaterę znajduje się tanio i w 5 minut. Trafiłem w końcu do jakiegoś pensjonatu, gdzie przystojna pani zaśpiewała stówę za noc. Odśpiewałem, że rany boskie dlaczego, czy tu nie można znaleźć nic taniej jak np. w Augustowie? Na to pani łypnęła na mnie ciekawym okiem, wyszła zza kontuaru i zapytała, ile byłbym gotów jej zapłacić to z pewnością się dogadamy... Falsetem wyśpiewałem hymn ełckiego kempingu i tamże poszedłem rozbić namiot choć na niebie działy się rzeczy dziwne, a starzy ludzie powiadali, że jak się rodzą dwugłowe cielęta to zabraknie wieprzowiny na święta...
Na kempingu okazało się, że mają pokoje - zależało mi na tym nie tylko ze względu na pogodę, ale też nie chciałem tracić rano czasu na zwijanie przed pociągiem. Po wprowadzeniu się do pokoju wziąłem szybką kąpiel i popędziłem coś zjeść. "Coś zjeść" znalazłem w niedalekiej pizzerii o zmyślnej nazwie "Roma", gdzie oferują pizzę w bardzo zróżnicowanych rozmiarach, mianowicie:

Duża - 30 cm
Mała - 28 cm

Zamówiłem małą, nie czułem się jakoś na siłach.

Do tego piwo, a potem ucieczka, bo plotka o cielętach okazała się prawdziwa. Zdążyłęm na szczęście do swojego pokoju i racząc się piwem Łomża obserwowałem sytuację za oknem. Położyłem się w końcu spać.

Następnego dnia zapakowałem się w pociąg i rozpocząłem nowe przygody :)

Najpierw, nie wiem nawet na jakiej stacji, pociąg zasiedlili anglojęzyczni pasażerowie. Pewnie nie nawiązałbym z nimi kontaktu, ale jedna z kobiet próbowała się od konduktora dowiedzieć jaka stacja znajduje się before SLUPSK. Konduktor słysząc pytanie w języku obcym natychmiast zaczął zachowywać się jak bardzo wyobcowany człowiek, właściwie jak autysta, którego interesują tylko literki i cyferki na biletach, a miał przy tym tak skoncentrowany wyraz twarzy, że z pewnością policzył ile pasażerowie mają wykałaczek i zapałek w kieszeniach. Zacząłem więc obcą krajówkę uczyć trudnej wymowy słowa "Lębork". Zrezygnowałem, kiedy po raz 101 usłyszalem "Libog". Po chwili jednak zostałem postrzelony opowieścią o tym, że jadą na "church camp" i czy ja może słyszałem o "speaking tongues", bo to jest "changing life experience". Odparłem od razu, że jestem ateistą i w moim kościele nie wierzy się w takie rzeczy. Popatrzyła się na mnie z głębokim zrozumieniem, wyjęła aparat foto i zaczęła opowiadać o sobie, o rodzinnych stronach (Alice Springs w środeczku Australii). To było nawet fajne, bo na zdjęciach oglądałem naprawdę niesamowite krajobrazy. Po chwili jednak - jak się można było spodziewać - dowiedziałem się, że wielu spośród nich również było kiedyś ateistami, ale "changing life experience" and "speaking tongues", i już nie są, a w ogóle to czy mam w domu biblię. Cóż, pogadaliśmy jeszcze chwilę, oczywiście musiałem odeprzeć parę podobnych wtrętów a i tak nagle znalazła się wizytóweczka, z wiele mówiącym napisem w języku obcym "Pozwól bogu udowodnić prawdę!", a potem był wreszcie Słupsk i wysiedli, ufff...

Nie wiedziałem jednak, że za przynależność do kościoła ateistów spotka mnie kara boska. Tzn. ja się jej spodziewałem, bo czytałem Pratchetta i wiem że bogowie w nocy wybijają ateistom szyby...

A więc pociąg stanął. Tak jak stanął tydzień wcześniej, kiedy jechałem w przeciwnym kierunku tak teraz stanął. Z tego samego powodu. Tyle, że w drugą stronę, ale jak się zatrzymał to stał właściwie w tą samą nieruchomą stronę. Trąbeczka strzeliła w mordę paru drzewkom, tory nieprzejezdne, Pratchett miał rację.



Cóż, uwaliłem się na karimacie (w Ełku przewidująco nie szukałem miejsca w przedziałach, na karimacie jest naprawdę wygodniej podczas długich podróży naszymi kolejami ;) ) rozłożonej obok roweru w wagonie rowerowym, który w obecnych czasach najczęściej jest wykorzystywany przez pasażerów jako substytut dawnego "bydlęcego", bo skład jest zawsze za mały i zacząłem rozważać swoją sytuację duchową. Tym razem moce próbowały złamać mnie tylko dwie godziny i pociąg pojechał dalej. Byłem tak uradowany, że podzieliłem się tą radością z kierownikiem pociągu: "wie pan, ja to jestem nawet zadowolony - jak jechałem tydzień temu tą samą trasą to pociąg miał siedem godzin spóźnienia, a teraz tylko dwie".

Krótko mówiąc - jazda, która powinna trwać (w obie strony) około 23 godziny, trwała 32 godziny. Jak widzicie jest to zwykłe przestawienie cyfr. Każdemu może się zdarzyć... ;)

Wyprawa na Litwę - dzień piąty, czyli uprowadzenie Starki ;)

Czwartek, 22 lipca 2010 | dodano:29.07.2010 Kategoria Litwa 2010, Wyprawy
Km:83.89Km teren:37.00 Czas:05:55Km/h:14.18
Pr. maks.:39.00Temperatura:38.0 HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie: 1584kcal Podjazdy:m Rower:Unibike Viper


Wszystkie zdjęcia z wyprawy na Litwę

Tego dnia wstałem dopiero o 4:30 ;)

Jak już zwinąłem namiot i siedziałem przy kawie spotkała mnie pierwsza tego dnia niespodzianka - okazało się, że chcąc wczoraj wejść w głąb lasu znalazłem się około 100m od kolejnej leśnej drogi :)

Zajechali nią właśnie grzybiarze i lustrowali mnie z odległości 300m. Ja również trochę ich polustrowałem, ale ponieważ nie wyglądałem na kogoś kto przyszedł im podbierać grzyby, więc na tym się skończyło. Wyszedłem z lasu najpierw na drogę Druskienniki (Druskininkai) - Lejpuny (Leipalingis), ale skręciłem z niej na Didziasalis, żeby do Leipalingis dojechać bocznymi drogami. I trafiłem na kolejną fatalną szutrówkę z tarką... Prędkość 11-12 km/h, pod górkę często prowadzenie, bo zakopywałem się w piasku :)

















Za Lejpunami skręciłem na Varnenai i po paru asfaltowych kilometrach trafiłem na dokładnie taką samą szutrówkę :)



Widoki, jeziorka (przy jednym o nazwie Snaigynas dłuższą chwilę posiedziałem) jednak wszystko rekompensowały.









Wreszcie dojechałem do Wiejsiejów (Veisiejai), gdzie chciałem kupić Stumbro Starkę. Był tam taki małomiasteczkowy market ze stoiskiem monopolowym na końcu sklepu. Podszedłem i stanąłem za jakąś babcią w kolejce i czekałem... A panienka za kasą nic tylko sprawdzała jakieś kody paskowe i nie zwracała uwagi na mało ważne kolejki. Za mną stanął jakiś facet z koszykiem wypchanym puszkami piwa i nim nagle się zainteresowała - zaczęła go kasować. Trochę wkurzyło mnie to odwrócenie kolejki, więc bez żadnego namysłu licząc bardziej na wywołanie jakiejś konsternacji zapytałem: "opened?" "closed?" ;)



Panienka wbiła we mnie mocno zdziwione spojrzenie. Facet z boku zapytał się z troską: "Something to drink?". Na to tylko czekałem. Wyciągnąłem rękę, wirtualnie wbiłem palec w upragnioną butelkę i powiedziałem czysto i wyraźnie: "Stumbro Starka!". Panienka skasowała mnie, facet powiedział coś co zabrzmiało jak nasze "z bogiem". A biedna babcia została w dalszym ciągu pierwsza w kolejce...







Parę kilometrów za Veisiejai skręciłem z głównej drogi na Petroskai i po niedługim czasie asfalt zamienił się jak zwykle w szuter. To były już ostatnie w tym roku kilometry na Litwie...

















Tego dnia zaczął mi się dawać we znaki niesamowity upał. Przed granicą bracia Litwini wyasfaltowali jakieś 2 km drogi, potem zjechałem na rodzimy szuter. Tu jednak nie było tak źle, pewnie dlatego, że przez granicę nie jeżdżą maszyny rolnicze ;)



Dojechałem do Berżników. Tam kupiłem szybko coś do picia i pod wpływem upału zacząłem się nawet zastanawiać, czy już tam nie zostać chociaż przejechałem ledwie 50 km i było jeszcze przed 11. Stwierdziłem jednak, że jest stanowczo zbyt wcześnie - postanowiłem po prostu toczyć się do przodu. W Gibach zatrzymałem się w barze, gdzie zamówiłem kartacze i opracowałem dalszy plan - postanowiłem ominąć tirówkę Augustów - Ogrodniki i pojechać przez Białorzeczkę i Pogorzelec oraz dalej leśnymi drogami na Tartaczysko, żeby wyjechać we Frąckach.









Tam po drodze na Strzelcowiznę powinno być kilka pól namiotowych w głowie zakwitła mi jednak myśl, żeby dotrzeć do babci, u której nocowałem dwa lata wcześniej - ot, jednoosobowy pokoik z balkonikiem, nic nadzwyczajnego, ale jednak było tam całkiem sympatycznie.







W Strzelcowiźnie odbiłem więc na Gorczycę i dojechałem do Płaskiej, gdzie udało mi się znaleźć domek babci - okazało się, że dalej tam mieszka, nie ma już jednak straszliwie dziamgolącego psa, którego pamiętałem sprzed dwóch lat. Tam go nie ma, ale przeprowadził się do Augustowa, w wielki świat ;) Dostałem swój pokoik z tarasem i zacząłem planować kolejny dzień, czyli dojazd do Ełku, ale nie chciałem jechać trasą z pierwszego dnia (chociaż bardzo ją lubię), więc wymyśliłem inną i na tym zakończył się dzień piąty :)

Wyprawa na Litwę - dzień czwarty, czyli bolid.

Środa, 21 lipca 2010 | dodano:29.07.2010 Kategoria 80 - 99 km, Litwa 2010, Wyprawy
Km:93.17Km teren:0.00 Czas:05:51Km/h:15.93
Pr. maks.:47.80Temperatura:30.0 HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie: 1690kcal Podjazdy:m Rower:Unibike Viper


Poprzedniego dnia podczas rozmowy telefonicznej Kajman przypomniał mi, że czas na Litwie wyprzedza czas w Polsce o godzinę. Ponieważ rozbiłem namiot w lesie nieopodal Dzukijskiego Parku Narodowego, więc dzisiaj wstałem o godz. 4 naszego czasu - wolałem stamtąd zmykać nieco szybciej niż zwykle. Poza tym miałem ochotę na jakieś porządniejsze ablucje, o które ciężko w środku lasu, a zobaczyłem, że w Kabeliai jest jeziorko, w którym może dałoby się wykąpać i postanowiłem podjechać tam rano - miałem mnóstwo czasu, bo z Niradharą i Kajmanem umówiłem się na 9, również naszego czasu. Niestety, jeziorko było całe obrośnięte trzciną i jedyne możliwe zejście jakie znalazłem... mieściło się praktycznie w centrum wsi. Ze zgromadzonych tam "drobiazgów" wywnioskowałem, że i tak codziennie zdarza się tam jakiś striptiz, więc pozbyłem się skrupułów, dzięki czemu pozbyłem się również pokaźnej ilości brudu ;)






Czasu było rzeczywiście sporo, bo zdążyłem obejrzeć kościół, pod którym się umówiliśmy, sfotografować zabawnego bociana na krzyżu, zajrzeć do sklepu, gdzie udało mi się porozumieć po Polsku, zjadłem loda, trochę jeszcze pokrążyłem po okolicy aż stwierdziłem, że zaczekam na bikestatsową ekipę przy drodze dojazdowej do Kabeliai, bo i tak tamtędy prowadziła droga, którą muszą jechać.





Myślałem, że przyjadą na rowerach, bo wciąż wydawało mi się, że nocują na kempingu w Druskiennikach, ale zrozumiałem swoją pomyłkę, kiedy ujrzałem biały rydwan z polską rejestracją a z tyłu na bagażniku zamocowane rowery. Przywitaliśmy się i umówiliśmy pod kościołem, gdzie bezpieczniej będzie zostawić samochód. Pod kościołem po kolejnych powitaniach, pamiątkowych zdjęciach nastąpiło ustalenie trasy...



* * *

Kiedy Niradhara i Kajman zorientowali się, że mam zamiar jechać szutrówką, spojrzeli na mnie, na moje bagaże i pomyśleli: "nie, ten facet nie jest normalny. Musimy uratować mu życie, to zresztą żadna przyjemność kogoś reanimować". Tak pomyśleli a potem przystąpili do działania.

- szutrówka - powiedziała Niradhara smutno i nagle cały świat pociemniał.
- ja mam gładkie opony. Na asfalt - grobowym głosem obwieścił Kajman, a ja, wraz z całym światem zalałem się krokodylimi łzami.

To było jak katharsis, jak duchowe oczyszczenie, jak seans scjentologiczny połączony z obrzędem babci Klary (nie, nie znam jej ani tego obrzędu). Nie byłem potem w stanie powiedzieć nic innego, tylko...

- a dlaczego by nie pojechać asfaltem?

* * *

Fragment powyżej to oczywiście żart. Niestety, pierwszy i drugi dzień mi nakiełbasił w planach i wiedziałem, że muszę się nastawić na zmiany - tego dnia miałem właśnie wykonać taki szeroooki nawrót, a dzięki wspaniałemu towarzystwu Niradhary i Kajmana... jechałem we wspaniałym towarzystwie :)



Podczas jazdy było mnóstwo rozmów, po drodze zwiedzaliśmy też miasteczka, podziwialiśmy litewski skansen, czyli praktycznie wszystko, co się na Litwie znajduje - kiedyś takie wrażenie zrobiła na mnie nasza Suwalszczyzna, ale widać jak tam wszystko szybko się zmienia, teraz żeby zobaczyć takie obrazki, przenieść się o pół wieku wcześniej, trzeba się wybrać dalej, na Litwę.








Bardzo ciekawe wydarzenia nastąpiły, gdy dotarliśmy do Mereczy (Merkinie). Otóż, postanowiliśmy tam coś przekąsić. Najpierw był problem z zostawieniem rowerów, bo knajpka - kawiarnia mieściła się na piętrze. Okazało się jednak, że z jej okien będziemy widzieć nasze wehikuły, więc się zdecydowaliśmy. Potem trzeba było przebrnąć przez dziwny system zamawiania, bowiem niezależnie od tego, co znajduje się w menu kelnerka zaczyna rozmowę od słowa przypominającego angielskie "chicken". Oznacza to zapewne "czym mogę służyć?" jednak daje kelnerce chwilę wytchnienia, bo goście muszą się trochę namęczyć, żeby wytłumaczyć, że nie chcą kurczaka. Ponieważ zauważyliśmy w menu "koldunai", więc postanowiliśmy uraczyć się tym przysmakiem. Tu nastąpiła kolejna trudność, bo kelnerka użyła słowa na "b", które najpierw zrozumieliśmy jak "bold". Teraz podejrzewam, że chodziło o "bolid", a kelnerka chciała zyskać parę punktów rozmową o Kubicy, ale klienci okazali się upierdliwi i chcieli się tylko nażreć. Za bold podziękowaliśmy italikiem i zgodziliśmy się na boiled koldunai, a z całego posiłku najlepiej zapamiętaliśmy smak piwa ;)












Merecz znana jest chyba najbardziej z "Legendy o upadku Kajmana", ale o tym już napisał sam jej twórca. Ja tylko dodam, że nie ma świadków tego wydarzenia. Wszyscy, którzy twierdzą że coś widzieli, widzieli Kajmana siedzącego na rowerze opartego jedną nogą o bruk, inni z kolei widzieli jak tenże stoi obok roweru trzymając go za siodełko. To tak jakby jedną z sekwencji wydarzenia zastąpiła jej wersja z innej odnogi rzeczywistości. Tak naprawdę byliśmy więc świadkami eksperymentu pod nazwą "Kajman Schrödingera" (więcej! To prawie tak jakbyśmy znaleźli się z nim w jednym pudełku! ;) ) i z pewnością zajmować się tym będą najznamienitsi fizycy świata. Już słyszałem, że na mereckim bruku mają niedługo zaterkotać kółeczka fotelika Hawkinga...
W gruncie rzeczy jedyny znany mi upadek rowerzysty na Litwie to mój własny - jadąc poprzedniego dnia gruntową, trawiastą drogą wjechałem w koleinę i gruchnąłem :)





Sympatyczni bikestatsowicze mieli jeszcze zamiar zwiedzać Druskienniki, ja przed tym miasteczkiem zamierzałem skręcić w prawo i powoli szukać jakiegoś miejsca na nocleg, nastąpiło więc smutne pożegnanie.

Z mapy wynikało, że nieopodal z jednej strony zaczyna się rezerwat, więc siłą rzeczy szukałem miejsca po stronie przeciwnej. Udało mi się znaleźć wreszcie drogę, która szła w głąb lasu i tam się kończyła. Namiot rozbiłem więc jeszcze kilkadziesiąt metrów dalej i tak kończył się dzień...

Elu i Piotrku - dziękuję za kilka fantastycznych godzin Waszego czasu! I za to, że nie nudziliście się w tym żółwim tempie ;) Do następnego!





Wyprawa na Litwę - dzień trzeci, czyli nareszcie Litwa!

Wtorek, 20 lipca 2010 | dodano:26.07.2010 Kategoria 80 - 99 km, Litwa 2010, Wyprawy
Km:84.11Km teren:32.00 Czas:05:46Km/h:14.59
Pr. maks.:40.30Temperatura:28.0 HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie: 1544kcal Podjazdy:m Rower:Unibike Viper


Wszystkie zdjęcia z wyprawki

Wstałem o 5:15, przygotowałem śniadanie, nie mogłem jednak zwinąć namiotu, był mokry od porannej rosy. Rozwiesiłem mokry tropik na siatce, żeby szybciej wysechł i czekałem. W końcu udało mi się wyjechać około 7. Pożegnałem gościnne gospodarstwo i ruszyłem przez las w kierunku granicy.








Dojechałem do szerokiej szutrówki biegnącej z Berżnik do granicy litewskiej - dało się nią całkiem wygodnie jechać.



Na granicy z Litwą było dwóch naszych strażników.



Litwo! Przybywam rozjeździć Twoje szutrówki, wyspać się w Twoich lasach i uprowadzić córę Twą Stumbro Starkę!! ;)


Pomachaliśmy sobie, ja zrobiłem zdjęcie pod tablicą graniczną i pojechałem dalej.




Zaczęła się tam dość kamienista droga jednak po niespełna 2 km zamieniła się w asfalt, którym przez Kalviai dotarłem do Kapčiamiestis (Kopciowo). Zamierzałem zrobić tam pierwsze zakupy w sklepie - próbowałem najpierw sam odnaleźć wodę niegazowaną, ale wszystkie butelki jakie brałem do ręki miały napis "gazuotas". Podszedłem więc do lady powiedziałem "dzień dobry, laba dena, vandua negazuotas?". Kobieta bez problemów podała mi to, o co pytałem... okazało się jednak później, że dostałem wodę ze źródeł druskiennickich. Woda jak woda, pewnie zdrowa, ale nie nadaje się do picia w takich ilościach w jakich jest to potrzebne przy takich temperaturach na rowerze. Nie dotarło to do mnie niestety zbyt szybko, po drodze zdążyłem kupić jeszcze dwie dwulitrowe butla, miałem więc tego świństwa sześć litrów... Nad smakiem nie będę się rozwodził - dodam tylko, że wywoływał odruch wymiotny ;)













Zrobiłem zdjęcia miejscowemu kościołowi i pojechałem starając się odnaleźć wyjazd na szutrówkę biegnącą do granicy. Całkiem przyjemnie się nią jechało choć był już upał a co jakiś czas przejeżdżał samochodem jakiś tuman, który wznosił homonimy.



Nie wiedziałem wtedy jeszcze, czy dojadę szutrówką do Varviškė (Warwiszki), czy skręcę wcześniej do Białej Hańczy (Baltoji Ančia). Zdecydowałem się w końcu na ten drugi wariant. Początkowo była tam również szutrówka, wreszcie zaczęły się jednak typowo leśne drogi - nie dało się tam jechać z takim bagażem szybciej niż 11-12 km/h, nie wymagało to jednak jakiegoś niesamowitego wysiłku, nie kurzyło się i był cień.







Po drodze spłoszyłem dwa zające aż zobaczyłem sarnę, która stanęła jak wryta i pozwoliła mi pstrykać zdjęcia do woli. Nie mogłem niestety użyć dużego zooma, było zbyt ciemno.

Czasem tak patrzymy i nic nie widzimy... ;)



A wystarczy po prostu spojrzeć inaczej :)



Piękna była jazda przez ten las. Po drodze widziałem tylko jakąś zagubioną leśną osadę, zapewne Macevičiai.




Dojechałem wreszcie do elektrowni wodnej na Białej Hańczy.



Potem wjechałem ponownie w las, tym razem jechałem wzdłuż rzeczki Seiry.




Znalazłem się w końcu na odkrytym terenie i pomiędzy Gurgonys i Krivonys napotkałem szutrówkę. Tym razem była to szutrówka, że niech ją szlag - tak męcząca tarka, że chyba nigdy wcześniej po takiej nie jechałem. Było to na szczęście tylko parę kilometrów i znalazłem się w Gerdašiai na asfalcie. Z mapy wynikało, że asfalt będzie już aż do Druskiennik (Druskininkai), czyli zostało mi do tego uzdrowiska już tylko około 18 km, więc wysłałem kolejną informację Kajmanowi, bo cały czas (jak się okazało błędnie) byłem przekonany, że zdążyli się już przenieść na camping do Druskiennik.



Do Druskiennik nie wjeżdżałem - zrobiły na mnie wrażenie dużego miasta, do tego zniechęcił mnie most nad Niemnem, który był w tak fatalnym stanie (do tego jeździło tam mnóstwo samochodów zarówno ciężarowych jak osobowych), że pstryknąłem tylko parę fotek rzece i pojechałem dalej.



W miejscowości Ratnyčia zrobiłem zdjęcie świątynii i zawitałem do kolejnego sklepu. W środku siedziały dwie kobiety - kiedy tylko usłyszały polskie "dzień dobry" jedna z nich "przejęła" ze mną kontakt - jak się okazało świetnie mówiła po polsku. Poprosiłem o nalanie do butelek wody z kranu (potrzebowałem do mycia w lesie) a przy okazji spytałem jak to powiedzieć, gdybym trafił na kogoś kto mówi wyłącznie po litewsku. Pani pouczyła mnie, że brzmi to "wadua isz krana" :D Kupiłem tam też piwo Baro, które bardzo mi smakowało. Na Litwie jest dużo rodzajów piwa z zawartością alkoholu poniżej lub około 5% - u nas ciężko o coś takiego, a przecież kiedyś Żywiec i inne miały po 4% z kawałkiem :(






Pojechałem w kierunku Latežeris i Kabeliai, a po drodze zadzwonił do mnie Kajman i tym razem konkretnie się już umówiliśmy - całe szczęście. Okazało się, że gdyby nie ten telefon wyjechałbym chyba trochę za daleko ;)



Przed Kabeliai wyszukałem miejsce na nocleg w lesie, na dziko. Zbliżał się koniec kolejnego, pięknego dnia...


Wyprawa na Litwę - dzień drugi, czyli przepiękny, nudny dzień :)

Poniedziałek, 19 lipca 2010 | dodano:26.07.2010 Kategoria 51 - 79 km, Litwa 2010, Wyprawy
Km:60.82Km teren:30.00 Czas:03:51Km/h:15.80
Pr. maks.:33.80Temperatura:35.0 HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie: 1107kcal Podjazdy:m Rower:Unibike Viper


Wszystkie zdjęcia z wyprawki


Tego dnia nie musiałem wcześnie wstawać - i tak musiałem zawitać do salonu Orange oraz jakiejś kafejki internetowej. Wstałem więc po siódmej i zanim wyszedłem zdążyłem dłuższą chwilę porozmawiać z kobietą, która wynajęła mi pokój. Tak dokładniej to wyglądało to jakby udostępnili mi do spania swój "salonik", a wszyscy wynieśli się na piętro jednorodzinnego domku. Nasłuchałem się na temat problemów z pracą, o tym jak nisko jest na tych terenach opłacana, w jakich kiepskich warunkach się pracuje. Dziwnie się tego trochę słuchało biorąc pod uwagę, że opowiadała to właścicielka domku, ale to przecież nie znaczy, że była to nieprawda. Kobieta sprząta bank za 250 zł miesięcznie... Do tego właśnie złapała sprzątanie domków, jeszcze nie wie ile za to dostanie. Syn pracuje przy produkcji łodzi w tragicznych warunkach, o których jakoś dziwnie nie dowiaduje się inspekcja pracy.

Ok, potem poszedłem do miasta i udało mi się odzyskać numer telefonu. Przede mną był facet, któremu przydarzyło się to samo (Augustów, mnóstwo urlopowiczów, takich spraw są pewnie dziesiątki. A pijaczki w parku, w centrum miasta tylko siedzą i obserwują... ;) ), biedak jednak liczył na więcej. Myślał, że wraz z nową kartą SIM dostanie też telefon... ;)

Popędziłem stamtąd do kafejki, przepisałem z maila nr telefonów do Kajmana i Niradhary, przy okazji zdziwiły mnie ceny w kafejce - raczej w takich miejscach nie bywam, ale z reguły płaci się (płaciło?) parę złotych za godzinę. Tutaj była złotówka za 10 minut, co akurat dla mnie było korzystne, bo spokojnie się w tym czasie zmieściłem ;)

Pozostał jeszcze zakup litów, co również udało się dość szybko załatwić i mogłem myśleć o wyjeździe. Niestety, te wszystkie sprawunki opóźniły wyjazd i nastąpiło to już dobrze po 11. Z Augustowa pojechałem najpierw szosą w kierunki na Suwałki (swoją drogą nie napisałem, że wczoraj widziałem jadących również w tym kierunku dwóch sakwiarzy. To było dokładnie 18 lipca, gdzieś po godzinie 13, jeden z nich miał rowerową przyczepkę. Oczywiście pomachaliśmy sobie ;) ). Skręciłem z niej dość szybko w kierunku lasu na Strękowiznę. Przez las jechało się dość przyjemnie, bo w cieniu, zdarzały się jednak potężne kałuże i błocko po deszczach, więc czasem był to niezły slalom.







W miejscowości Danowskie wyjechałem w końcu na szosę i dotarłem do nastrojowej wioseczki - Monkinie.







Stamtąd do Bryzgla, potem szosą, po której lewej stronie znajduje się jez. Wigry. Niestety przegapiłem w tym roku punkt widokowy, z którego zwykle starałem się zerknąć na jezioro.



Potem Krusznik i już droga gruntowa w okolicy Czerwonego Krzyża - tu się na chwilę zatrzymałem pod wiatą i postanowiłem wykorzystać jeden z wielu posiadanych słoików obiadowych ;) Przy okazji wysłałem sms-a do Kajmana, który po chwili oddzwonił i wstępnie umówiliśmy się na wspólną jazdę na pojutrze.









Jeszcze trochę przez las i asfaltem do miejscowości Giby.



Stąd skierowałem się do Zelwy - początkowo planowałem tam nawet nocleg w lesie, postanowiłem jednak podjechać maksymalnie blisko granicy. Cały czas prowadził mnie GPS trasą zaplanowaną jeszcze w Szczecinie - mimo, że jechałem drogami leśnymi, gruntowymi nie było żadnych problemów z orientacją.

Minąłem jez. Zelwa - nie wiem, czy ja mam takie szczęście, czy też to po prostu mniej popularny rejon suwalszczyzny, ale nad tym jeziorem zawsze jest spokój, niezbyt wielu ludzi.






Przy drodze jest tam mini-skansen, więc jak zwykle zrobiłem tam parę zdjęć.







Dalej przez Wigrańce, skręt na mniejszą drogą na Suworowo...

Tu zacząłem się już zastanawiać nad noclegiem - przez chwilę dywagowałem, czy może jednak już dzisiaj przejechać na Litwę, stwierdziłem jednak, że parę km mnie nie zbawi, a do tego zaczynał się tutaj rezerwat, w pobliżu była leśniczówka. Na mapie zobaczyłem pole namiotowe i postanowiłem je odnaleźć - skoro nie muszę ryzykować to nie będę :)

W okolicy, gdzie spodziewałem się znaleźć pole namiotowe ujrzałem zabudowania, więc podjechałem żeby się czegoś więcej dowiedzieć na temat lokalizacji. Naprzeciw wyszedł sympatyczny facet, luzak, który stwierdził, że nic o polu namiotowym w pobliżu nie wie, ale jeśli chcę to mogę się spokojnie rozbić u niego na boisku do siatkówki. Nawet się nie zastanawiałem - boisko było równiutkie, trawa tylko lekko podstrzyżona, więc powinna spełniać rolę materaca... Zostałem :)
Rozbiłem namiot, przygotowałem kolację. Na czystym niebie wisiał ładny księżyc, wszystko wydawało się wreszcie pozytywnie układać...




To był chyba najnudniejszy dzień, jednak po poprzednim, przepełnionym nieciekawymi wydarzeniami było to coś, czego potrzebowałem :)

Wyprawa na Litwę - dzień pierwszy, czyli niespodziewany natłok problemów

Niedziela, 18 lipca 2010 | dodano:25.07.2010 Kategoria 80 - 99 km, Litwa 2010, Wyprawy
Km:80.45Km teren:35.00 Czas:05:30Km/h:14.63
Pr. maks.:31.00Temperatura:30.0 HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie: 1515kcal Podjazdy:m Rower:Unibike Viper


Wszystkie zdjęcia z wyprawki

Obładowanym rowerem jadę na stację Szczecin Główny. Plan jest następujący - po dojechaniu do Ełku, wyjechać z miasta, skręcić do wsi Przykopka i tam około godziny 22 rozbić namiot. Niestety, po dojechaniu do Świdwina, po ledwie dwóch godzinach jazdy szykuje się postój - była tam nawałnica, padały nawet określenia "trąba powietrzna", która połamała drzewa,powrzucała je na tory i trzeba poczekać aż trasa zostanie oczyszczona. Oczywiście nikt nic nie wiedział "na pewno" i wstępne oświadczenie kierownika pociągu, że potrwa to "godzinę, może dwie" można było spokojnie między bajki włożyć.

Godzinę ludzie potrafili jeszcze spokojnie posiedzieć na miejscu, potem każdy próbował się czegoś dowiedzieć na własną rękę, ludzie którzy pragnęli zachować we własnych oczach swój obraz jako osoby przedsiębiorczej próbowali załatwić inny transport, zaczynali zwracać bilety, a im więcej mijało czasu tym większa gromadka próbowała "upolować" konduktora, który już stosował zabawne wybiegi byleby tylko wymknąć się rozzłoszczonej gawiedzi. Gawiedzi trudno się dziwić, ale konduktorowi również - były tam dwie babcie. Jedna przyszła i dramatycznym tonem "nastukała" mu za czerwonych. Druga zrobiła praktycznie to samo, ale z uwagą, że za czerwonych to było dobrze, teraz to potrafią tylko kasę brać... W gruncie
rzeczy mogła to być ta sama babcia, może się przebrała, żeby wyrzucić z siebie podwójną frustrację ;)

Jak się okazało opóźnienie osiągnęło nie jedną godzinę, dwie, trzy lub cztery, ale SIEDEM! :) Kiedy ruszaliśmy wiedziałem już, że cały plan pierwszego dnia mogę o kant (...) rozbić.

Jedyne co mogę zrobić to wysiąść i od razu jechać. Kompletnie niewyspany wysiadłem w Ełku o 4:30. Wsiadłem na rower, GPS-owi kazałem nawigować zgodnie z trasą ustaloną jeszcze w domu, a którą jechałem 4 lata wcześniej... Ledwie wyjechałem z Ełku, kiedy można było usłyszeć pierwsze, odległe grzmoty. Niestety, nie minęło parędziesiąt minut i burza, która wydawała się być cały czas gdzieś z boku, w końcu mnie dopadła - w Chełchach. Nie ma tam żadnego lasu, żeby się schronić, teren odkryty z samotnymi drzewami przy szosie, do tego rzeczka. A tu pioruny wokół mnie zaczynają tańczyć, ulewa się wzmaga. Pomyślałem, że nie ma już innej możliwości - pukam do jakiegoś domu. Po chwili pojawia się tylko pies, który szczerzy zęby. Dobrze, że jest płot ;)

Kawałek odjeżdżam, ale sytuacja jest jeszcze gorsza więc "opukuję" kolejny dom. Po chwili słyszę, że ktoś się wewnątrz rusza, otwierają się drzwi, w nich stoi dziewczyna w halce i z nieprzytomnym, pytającym wzrokiem pt. "jak chcesz umrzeć?". Szybko wyjaśniam sytuację - w Chełchach nastąpił ogólnoświatowy kataklizm, który zagraża mojemu życiu i albo mnie uratuje albo będę ją ścigać wszyscy, którzy oglądali "Avatara", "2012" oraz "Muminki". Wpuszcza mnie do domu. Okazuje się, że jest jeszcze mąż i dziecko. Brakuje za to prądu. Są naprawdę
mili i pozwalają mi samemu zadecydować, czy już można jechać, czy może lepiej zaczekać.

Ruszam dalej podczas pierwszej dłuższej przerwie od burzy - owszem, grzmiało potem jeszcze w oddali, ale burza musiała na szczęście pójść dalej. Wyjeżdżając z ich domu zapomniałem włączyć GPS i teraz musiałem ręcznie uzupełnić parokilometrowy fragment trasy. Uświadamiam też sobie potem (serio, kompletnie nie zwróciłem na to uwagi wcześniej :) ), że obudziłem tych ludzi około 5:30 :))

Zatrzymuję się jeszcze po niedługiej chwili w następnej wiosce, w Babkach Gąseckich, przy elektrowni wodnej - na ganku siedzi akurat facet, który się nią opiekuje, ucinamy krótką pogawędkę, on przy okazji wskazuje drogę zabłąkanym kierowcom, których policja kierowała objazdem, bo wichura pozwalała drzewa na drogę do Augustowa... Na szczęście potem wygląda słońce, jest coraz ładniej, przejeżdżam przez Cimochy, Raczki, dojeżdżam do Dowspudy, gdzie nieco krócej niż zwykle oglądam ruiny pałacu Paca.

Słyszę jak czwórka turystów przytacza słynne powiedzenie "wart Pac pałaca, a pałac Paca", a że jestem na ten temat świeżo wyedukowany przez Kajmana i własny przewodnik po Litwie, szybko ruszam do akcji i uświadamiam, że najprawdopodobniej nie chodzi o ten pałac, ale o pałac, który kiedyś był w Jeźnie oraz innego Paca... Turyści chętnie słuchają, zapisują informacje z mojego przewodnika - chcą pojechać do Jezna, żeby pacnąć dwa pałace jednym pacem...

Żegnamy się i ruszam w kierunku Świętego Miejsca, czyli miejsca, w którym Jaćwingowie czcili kiedyś swoje bóstwa i z tego względu postarano się o niepogańską metrykę tego miejsca ;)

Tym razem było tam niestety trochę ludzi, byli też spotkani wcześniej w Dowspudzie turyści :)
Pobrodziłem jednak trochę w wodzie Rospudy, ochłodziłem się przed dalszą jazdą.
Była tam też kilkudziesięcioosobowa grupa rowerzystów z jakiejś uczelni - mijaliśmy się potem po drodze, bo opiekun poprowadził ich dłuższą trasą, a ja pojechałem najpierw szlakiem pieszym przez co wyprzedziłem ich. Potem była zabawa na męczącej miejscami szutrówce prowadzącej do Szczebry. Tam jak zwykle przejechałem zaledwie paręset metrów słynną augustowską "tirówką" i skręciłem w prawo, żeby przez las podjechać bliżej Augustowa - nie najlepsza droga, trochę piasków, ale zawsze to lepsze niż tłuczenie się obok sznura pojazdów.

W Augustowie najpierw odwiedzam bar "Ptyś" - wygląda teraz inaczej, nowocześniej, ale ceny podobne jak kiedyś - tanio. Zjadam obiad. Czuję, że lepiej będzie poszukać tutaj jakiejś kwatery, bo po pechowej, trwającej 18 godzin jeździe pociągiem, kompletnie nieprzespanej nocy, porannej burzy dalsza jazda
byłaby niepotrzebną walką o kilometry. Z informacji turystycznej biorę spis kwater i próbuję je zlokalizować. W końcu chcę wyjąć telefon... I okazuje się, że go nie ma. Włączam GPS na trackback i jadę z powrotem tą samą trasą przez Augustów próbując wypatrzeć, czy gdzieś nie leży... Naiwniak. Kupuję w kiosku starter i próbuję do siebie zadzwonić - po chwili wszystko jasne. Nawet, jeśli ktoś mi telefonu nie ukradł tylko znalazł to już zdążył wyciągnąć kartę SIM. Trochę zbyt wiele przygód jak na początek wyprawy...

Szybko blokuję przez telefon kartę SIM, bo mam abonament, ale co dalej? To niedziela, nic więcej nie załatwię. Na wszelki wypadek dokupuję doładowanie, porządne doładowanie do posiadanego obecnie numeru "na kartę", przez co dodatkowo blokuję sobie pewną ilość gotówki. Niestety, w takich sytuacjach warto najpierw przemyśleć dokładniej sytuację... Z drugiej strony jedyny czynny w okolicy kiosk, w którym doładowanie mogę kupić będzie zaraz zamknięty, a czy uda mi się kupić doładowanie później...? Mogłem postąpić inaczej, ale wyszło jak wyszło. Udało mi się jeszcze załatwić kwaterę dzięki sympatycznej dziewczynie w kiosku - dzięki GPS-owi nie musiałem dopytywać się o drogę tylko wpisałem adres i bez przeszkód dojechałem na miejsce.

Potem szybkie telefony do rodziny, i zastanawianie się - co dalej. Przyznam, że po tak pechowym początku bardzo różne myśli chodziły mi po głowie. Ostatecznie postanowiłem jednak kontynuować jazdę - trudno, najwyżej nieco skrócę trasę, ale przecież zbyt długo czekałem na to, żeby sobie pojeździć po Litwie :)

Nakreśliłem więc plan na dzień następny - odzyskanie numeru u operatora, wizyta w kafejce internetowej, żeby przepisać numery telefonów Kajmana i Niradhary, z którymi miałem się przecież na Litwie spotkać oraz zakup Litów. Już z nieco lepszymi myślami położyłem się spać...

Skutki burzy, tu akurat nie jest aż tak źle ;)







Dowspuda, ruiny pałacu Paca:



Droga do uroczyska Jaćwingów znanego jako "Święte Miejsce":



Droga do Szczebry:

Powrót z wyprawki po Litwie :)

Sobota, 17 lipca 2010 | dodano:25.07.2010 Kategoria Litwa 2010
Km:0.00Km teren:0.00 Czas:Km/h:
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcal Podjazdy:m Rower:Unibike Viper
Wróciłem w nocy, bo pociąg miał... tym razem "tylko" 2 godziny opóźnienia z dokładnie takiego samego powodu z jakiego w tamtą stronę spóźniony był o godzin 7 ;)
Wyjazd trwał nieco krócej niż zamierzałem (o jakieś 2 dni), ale takie zmiany to w końcu rzecz normalna - przyznam, że ostatnie 2 dni dały mi nieźle w kość ze względu na niesamowite upały, a kto śledził na blipie ten wie jakie są inne przyczyny. Jednak nawet gdybym przejechał dokładnie zaplanowaną trasę to i tak pewnie miałbym tam ochotę wrócić :)
Dokładniejsze relacje napiszę później, a na razie ogólna mapka trasy plus link do albumu ze zdjęciami. Uprzedzam, jest tam chyba stanowczo zbyt wiele zdjęć, których głównym motywem jest droga :)