meak - przejażdżki i wyprawki

Info




Linki


Zalicz gminę ;)







Batoniki






button stats bikestats.pl

button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl

Moje rowery

Unibike Viper 23072 km
Author Outset 17964 km
Kross Level 3.0 2021

Szukaj

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy meak.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Tak nie będzie ;)






Blog rowerowy. Aktualizowany od przypadku do przepadku. Spostrzegawczość jest ważna. Nie wiąż się z nim, jeśli nie lubisz dłuższej rozłąki. Zanim zaczniesz czytać zapoznaj się ze znaczeniem słów: ironia i sarkazm ;)



run-log.com

Wpisy archiwalne w kategorii

Wyprawy

Dystans całkowity:4221.68 km (w terenie 770.00 km; 18.24%)
Czas w ruchu:259:19
Średnia prędkość:16.54 km/h
Maksymalna prędkość:47.80 km/h
Suma podjazdów:2712 m
Suma kalorii:7440 kcal
Liczba aktywności:52
Średnio na aktywność:82.78 km i 4h 59m
Więcej statystyk

Bory Tucholskie, dzień szósty, czyli zew powrotu

Piątek, 19 sierpnia 2011 | dodano:27.08.2011 Kategoria Bory Tucholskie 2011, Mapy z GPS, Wyprawy
Km:23.69Km teren:0.00 Czas:01:31Km/h:15.62
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcal Podjazdy:m Rower:Unibike Viper


Niestety, ślad na mapce niekompletny, bo wyłączyłem GPS podczas burzy. Wg niektórych nie ma to sensu, ale ja wolę podczas wyładowań wyłączać wszelką elektronikę. No, oprócz licznika :P

Sto lat albo dłużej ( ;) ) nie byłem na żadnym kempingu ani polu namiotowym, stąd miałem fałszywe wyobrażenie, że biwakowicze wstają wcześnie... Okazało się, że zdążyłem wstać, zjeść, całkowicie się spakować, zrobić fotki... a wszyscy ciągle spali ;)





Jedynie wkurzony łabędź wyleciał na brzeg krzycząc: "ju fotking tu mi? Tu mi ju fotking?" i straszliwie zdenirował mnie wzrokiem. Była to jednak tania wersja denirowania, raczej ta kilerowo-pazurzasta, więc udało mi się oddalić z godnością ;)



Burza zaczęła się dwie godziny wcześniej niż się spodziewałem - słychać ją było już kiedy kończyłem się pakować. Zdążyłem dojechać do Funki, gdzie schroniłem się w sklepie. Spędziłem tam dobre dwie godziny, potem udało mi się dojechać do Chojnic.





W jakimś barze wypiłem kawę i przemyślałem "co dalej?". Plany zawsze robię na wyrost, więc trasę miałem opracowaną aż do Szczecina - przez Borne Sulinowo, Drawieński Park Narodowy, Mieszkowice, Moryń, Piasek, Krajnik, Schwedt. To był jednak już piątek i było oczywiste, że do niedzieli nie zdążę tego zrealizować. Prognozy zresztą też nie mówiły już zbyt ciekawych rzeczy i postanowiłem wrócić. Pokręciłem się jeszcze trochę po Chojnicach, na rynku zjadłem w Barze Centrum kurczaka z makaronem, bo mimo wczesnej pory zgłodniałem.



Sprawdziłem kilka księgarni, ale nie było map, które mnie interesowały. Nie szkodzi, kupię przez internet mapy wojskowe.



Niezrealizowane plany pobudzają, zajmę się nimi w przyszłości :)







Podróż pociągiem była również ciekawa. Spotkałem w nim m.in. bikestatsowicza maciek1603, który jechał właśnie na rowerowy maraton do Kołobrzegu. Z tego, co przeczytałem poszło mu świetnie. Takich osiągnięć ma zresztą więcej i jest to jedna z osób, z którą ciężko byłoby mi pojeździć, bo prędko tracilibyśmy pewnie kontakt wzrokowy :D
Rozmawiało się jednak sympatycznie choć hałas w tym pociągu był potężny. Opowiadałem m.in. o Kazimierzu Nowaku, ale także o tym jak przez Afrykę teraz samotnie jedzie Peter Gostelow, a Maciek w tym hałasie zrozumiał, że to mój kumpel ;) Na szczęście wyszło to odpowiednio szybko na jaw i zostało sprostowane :)
W Szczecinie znalazłem się przed dwudziestą. Tak to u mnie jest, że nagle czuję zew powrotu... I wracam :)

Niewygody takiej podróży z noclegami na dziko są duże i jest to męczące. Jasne, mógłbym nocować pod dachem, w schroniskach, agroturystykach, czy nawet na kempingach, gdzie nie ma problemu z dostępem do wody. Zostawiam to sobie jednak na emeryturę ;) Kocham spanie w lesie. Kocham dziwne, nocne odgłosy wokół namiotu chociaż w tym roku ich aż tyle nie było. Kocham ten moment, kiedy wiem, że wszyscy wracają z lasu do domu, a ja w nim właśnie wtedy zostaję i mam nadzieję, że jeszcze parę takich wycieczek uda mi się zrobić :)
Wszystkie zdjęcia są do obejrzenia jak zwykle na Picasie, a poniżej jeszcze wrzucam mapkę z całą trasą (bez brakującej części ze względu na wyłączony GPS podczas burzy, o czym wspominałem na początku) i rozmieszczonymi na niej miniaturkami zdjęć. I to już koniec corocznego, wędrownego kabaretu ;)



:)

Bory Tucholskie, dzień piąty, czyli w poszukiwaniu utraconego pola ;)

Czwartek, 18 sierpnia 2011 | dodano:26.08.2011 Kategoria 80 - 99 km, Bory Tucholskie 2011, Mapy z GPS, Wyprawy
Km:92.64Km teren:21.00 Czas:06:00Km/h:15.44
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcal Podjazdy:649m Rower:Unibike Viper


Wydarzenia dnia poprzedniego były niezwykle rozgrzewające, za to poranek chłodny, że hej! Po wczesnej pobudce popatrzyłem na piękny wschód słońca.



Miałem też okazję pomilczeć z inteligentnym stworzeniem.



Znalazłem nawet chwilę, żeby uwiecznić przedstawiciela lokalnego kabaretu.



Do Cekcyna było bliziutko:



A to był kabaret przelotny. Usłyszałem wykonaną na głosy monumentalną, starosłowiańską pieśń "a my nie musimy tak machać nogami jak Ty".



Tajny plan przewidywał, że dzisiaj znowu przejadę swą ukochaną szutrówkę Gołąbek - Woziwoda :)



Dalej podążyłem znaną mi również drogą, którą kiedyś jechałem aż na Brusy i dalej do kolejnych Kamiennych Kręgów Gotów, ale... nie widziałem jeszcze zapory w Mylofie...



Skręciłem więc na Rytel:





I voila, wylądowałem w Mylofie :)





Potem miałem do rozwikłania dylemat - przejechać przez Park Narodowy Bory Tucholskie dzisiaj, czy może jutro? Miałem też tego dnia dziwną chęć "wyspać się na legalu", czyli rozbić namiot na jakimś legalnym polu namiotowym. Pierwsze miejsce, które nie zmuszałoby mnie do zbyt wczesnego przerwania jazdy było w Drzewiczu, na skraju Parku. Nie podobało mi się jednak - przede wszystkim było tam zbyt wiele namiotów. Wymyśliłem więc sobie, że przez Park przejadę jednak dzisiaj, a rozbiję się na polu namiotowym w Funce, które miałem oznaczone na dwóch mapach. Następnego dnia miało też padać, więc miałem nadzieję, że przed deszczem zdążę dojechać do Chojnic. Ok, najpierw Park:





























Dojechałem wreszcie do sławetnego dębu:



Tu miało miejsce zabawne zdarzenie. Musiałem się zająć pewną luzującą się śrubką w rowerze, a przy okazji dokonałem entomologicznego odkrycia, które dotyczyło niezwykłej wręcz krwiożerczości okolicznych komarów. Zajmując się śrubką oraz tłuczeniem ich na prawo i lewo zauważyłem, że jakaś parka zajmuje romantyczne miejsce na pobliskiej ławeczce.

- długo tu chyba państwo nie zabawicie - rzuciłem łagodnie acz zjadliwie.
- dlaczego? Komary? Aż tak tu gryzą? - odparła pytajnikami kobieta.
- tak. Jak od kilku dni jeżdżę po całych Borach Tucholskich tak TU SĄ NAJGORSZE KOMARY!

Swoje wystąpienie poparłem stosownym i dramatycznym gestem. Zaległa króciutka cisza. I wtedy słowotokiem odezwał się facet - o kurcze, mnie nigdy nie gryzą, a tu mnie gryzą, to prawda naprawdę zaprawdę, gryzą jak zwariowane.

Po tej trwającej 30 sekund wizycie zerwali się i podążyli na spotkanie losu. Ja również nader szybko uporałem się ze śrubką (ach, gdyby warsztaty rowerowe były w takich miejscach, to wszystkie rowery zrobione byłyby na czas, bo tam się nie da wykonywać wolnych ruchów... ;) ) i pojechałem.







Wyjechałem z Parku i ruszyłem do Funki. W Funce najpierw zajechałem do sklepu, potem nad jezioro, żeby się trochę wypluskać... a potem do leśniczego, bo okazało się, że nie ma pola namiotowego. Od sklepowej usłyszałem, że zostało tylko miejsce na ognisko... A chciałem się "wyspać na legalu" ;)

Leśniczy surowo acz przyjaźnie poinformował mnie, że nie może wyrazić zgody na moje obozowanie w tamtym miejscu na co w milczeniu telepatycznie odparłem, że nie zauważyłby mnie nawet gdybym mu się rozbił w pokoju. Dodał, że on na pewno nie pójdzie sprawdzać, ale istnieje jeszcze coś takiego jak Straż Leśna... Koniec końców dowiedziałem się, że 4 km dalej w Małych Swornegaciach (a może Swornychgaciach, jakaś ta odmiana niesforna) jest legalne pole namiotowe. Pojechałem. Zapomniałem tylko, że 1 km leśniczego równa się dwóm zwykłym, więc było 8 km. Pole było ładnie położone, znalazłem jakieś fajne miejsce i popijając pyszne piwo Amber Naturalne rozbijałem namiot i szykowałem kolację. I tłukłem komary, bo tutaj również trochę ich było.



Bory Tucholskie, dzień czwarty, czyli różne są koleje losu... ;)

Środa, 17 sierpnia 2011 | dodano:25.08.2011 Kategoria 80 - 99 km, Bory Tucholskie 2011, Mapy z GPS, Wyprawy
Km:87.40Km teren:12.00 Czas:05:54Km/h:14.81
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcal Podjazdy:388m Rower:Unibike Viper


Plan wymyślony w dniu poprzednim obejmował wyjazd pociągiem przed siódmą rano, wkroczenie do sklepu, który otwarty miał być od godziny ósmej i powrót o 11.15 (z Chojnic 10.40) do Czarnej Wody z nowym bagażnikiem. Mistrzowski plan. Czułem się panem życia i śmierci. Jakiś bagażnik mi tu będzie podskakiwać! Nie ma! Ja tu rządzę!

Na razie powolutku i delikatnie przesuwałem rowerek po drodze w kierunku stacji, zwracając szczególną uwagę na bagażnik. Dotarłem wreszcie do dworca z bezpiecznym zapasem czasu i rozpocząłem oczekiwanie na pociąg do Chojnic. Na stacji nie było nikogo, ale po paru minutach przyszedł jakiś chłopak. Zapytałem, czy jedzie do Chojnic, ale okazało się, że interesuje go przeciwny kierunek. Odpowiadając na moje pytanie użył zwrotu, który niezwykle mnie zaniepokoił, powiedział mianowicie "jeżeli pojedzie"... Dlaczego "jeżeli"?! No... bo dzisiaj ma być strajk kolejarzy.

Jasna cholera! O, w mordę! Ajajajajajaj! Niech to szlag! Opracowując swój genialny plan zapomniałem o zapowiadanym przecież od jakiegoś czasu strajku! 17 sierpnia! Wrrrrr! Poczekałem przepisowe parę minut, a ponieważ w kasie jednak pojawiła się babka, więc wypytałem ją i dowiedziałem się, że NIC nie jedzie. NIC. Jestem panem życia i śmierci. Jestem. Więc strajk nie może mi nic zrobić. Ok, możliwości było parę. Np. mogłem sterroryzować kierowcę PKS i zmusić, żeby zabrał mnie z całym majdanem do autobusu. W gruncie rzeczy mogłem sterroryzować wszystkich i zażądać dostarczenia bagażnika na miejsce, do swych niezbyt aktualnie czystych stóp. Mogłem sterroryzować mieszkańców pobliskiego domu, żeby mi przechowali majdan aż nie wrócę z bagażnikiem. Mogłem też ich o to zwyczajnie poprosić... Nie miałem jednak ochoty rozstawać się z rowerkiem. Pojechaliśmy razem na wyprawę, więc wszystko przeżyjemy wspólnie. Od początku do końca. Potoczyłem się więc powolutku na przystanek autobusowy w celu rozpoznania rozkładu jazdy. Cały czas chciałem jechać do Chojnic choć bliżej był Czersk, bo w większym mieście upatrywałem dużo większe szanse na upolowanie sensownego bagażnika. Na przystanku była jednak dziewczyna, która przekonała mnie, że w Czersku jakiś rowerowy sklep istnieje... Do odjazdu autobusu była godzina, powoli zaczęli się zbierać ludzie, wielu spośród nich pojechałoby pewnie pociągiem... a tak przyłazili i zabierali potencjalną przestrzeń autobusową mojemu rowerkowi! Wraz z nadejściem kolejnego przyszłego pasażera narastała moja niechęć do nich! Czy oni naprawdę wszyscy muszą jechać akurat dzisiaj, kiedy mojemu rowerkowi pękł bagażnik? Zacząłem obmyślać Społeczny System Sprzedaży Biletów. Np. bilety otrzymałyby tylko osoby z bagażem powyżej 50 kg. W ten sposób autobus stałby się praktycznie moją limuzyną...

Powiększający się tłumek sprawił, że zacząłem rozmyślać na innymi rozwiązaniami. Np. może jednak udałoby mi się dojechać do Czerska? To tylko 10 km. Normalnie można to przejść w dobrą godzinę. Ale co zrobić z bagażnikiem, który grozi jeszcze większą katastrofą? Przypomniało mi się, że na wszelki wypadek załadowałem do sakwy kilkanaście plastikowych pasków zaciskowych albo jak nazywają je inni "zipperów".
Przyjrzałem się uważnie pęknięciom, ustawiłem bagażnik w takiej pozycji, żeby nie mógł wpadać do środka ani w dół i zacząłem "szyć" paskami ;) Użyłem w końcu sześciu pasków, które dawały nadzieję, że jakoś uda się te 10 km przejechać...

Spakowałem wszystko i powolutku ruszyłem. To była ruchliwa droga, śmigające tuż obok osobówki, TIRy, ale na szczęście było pobocze. Tyle, że droga była zbudowana z płyt, mocno niewyrównanych płyt i na każdej nierówności drżałe o to, co się dzieje zaraz za moimi plecami oraz uważnie obserwowałem licznik patrząc na kilometry przybliżające mnie do Czerska. Udało mi się dotoczyć jeszcze przed odjazdem autobusu, na który czekałem w Czarnej Wodzie. Znalazłem - podobno - najlepiej zaopatrzony sklep rowerowy w mieście, ale musiałem poczekać kilkanaście minut do otwarcia o godzinie dziewiątej. Zjadłem więc drugie śniadanie, czyli parę świeżych buł z jogurtem aż nadjechał Człowiek, Który Otworzył Sklep (CKOS). Wyjaśniłem, o co chodzi... i CKOS triumfalnie wyciągnął dokładnie taki sam bagażnik... jak ten, który właśnie chciałem wymienić :D

Dobra, w końcu ten bagażnik trochę przeżył. Miał trzy lata. Był w tym czasie na Suwalszczyźnie, na Podlasiu, na Litwie... Pomyślałem sobie jednak przy okazji - jakie to dziwne, wcześniej miałem bagażnik zdjęty z jakiegoś starego roweru, bagażnik z o wiele węższych pręcików i tamtemu nigdy nic się nie stało. Wytrzymał znacznie więcej i do tej pory jest w użyciu na drugim rowerze.

Ok, sentymenty na bok, zabrałem się za montaż/demontaż. Po chwili wymieniłem nowy bagażnik na inny egzemplarz, bo nie podobały mi się nierówne spawy (czyżbym zrobił się nadwrażliwy? :D ), które sprawiały, że ciężko było go równo skręcić śrubami. Drugi udało się już całkiem sprawnie założyć. Zapakowałem cały majdan z powrotem i ruszyłem tą samą drogą do Czarnej Wody - pomyślałem, że tak jak Kazimierz Nowak, którego Włosi zabrali w Afryce na parę słów "wyjaśnienia", a potem kiedy zrozumieli swój błąd, pytali co mogą dla niego zrobić, a on zażądał tylko, żeby odstawili go dokładnie w to miejsce, z którego go zabrali... Ja też chcę "dokładnie w to samo miejsce". Udało się. Z powrotem byłem o dziesiątej, a więc dzięki temu, że nie mogłem skorzystać z usług PKP, zyskałem całą godzinę! Zrozumiałem, że strajk to było moje kolejne szczęście! No, jak się ma takie szczęście to wszystko musi się udać! ;)

Dokładnie to samo miejsce ;)



Ruszam na Zimne Zdroje!







W Osiecznej myślałem chwilę nad nowym środkiem transportu, ale nie mogłem znaleźć pedałów ;)



Znalazłem za to miejsce zamieszkania Autobusu, ale akurat go nie było. Ciekawe, gdzie sobie pojechał. Ok, wiem że parę tygodni wcześniej Autobus również jeździł na rowerze po Borach Tucholskich, więc teraz chce pewnie w spokoju napisać swoją relację ;)



Duże Krówno, Błędno...











Za Osieczną wjechałem do Wdeckiego Parku Krajobrazowego. Cisza i spokój. I, niestety, fatalna droga. Oto jest pytanie - bruk, czy piach? ;) O dziwo był remis ze wskazaniem na piach ;) Mało tego - po dobrych paru kilometrach zauważyłem zbliżający się z naprzeciwka biały samochodzik. Wewnątrz kobieta młodsza, kobieta starsza i dziewczynka. W samochodzi GPS. I pytanie, które niemal zrzuciło mnie z roweru: "przepraszam pana bardzo, którędy do autostrady?" ... (...) :D :D :D "Bo GPS mnie tak poprowadził..." :D :D :D



Osie.







Tleń.



Zabawny kościół w Tleniu.





To już był czas i miejsce, żeby poszukać miejsca na biwak - jeśli chodzi o czas to mogłem jeszcze jechać, ale - znowu nie chciałem tego robić na terenie parków krajobrazowych, a za sobą miałem Wdecki Park i niedaleko przed sobą Tucholski. Skręt w las, dalej jakieś dziwne drogi i... kurcze, w tym lesie nie ma poszycia ani nawet jakichś marnych krzaków, żeby choć trochę się ukryć! Poczekałem więc do maksymalnie późnej godziny i namiot rozbijałem już przy świetle super czołówki Petzla, którą kupiłem tuż przed wyjazdem ;)



Na sam koniec dodam, że odkryłem w Szczecinie sklep, w którym mogę kupić wszystkie rodzaje piwa, które napotkałem podczas wakacji - czy to w Szklarskiej Porębie (pyszny Lwówek Książęcy), czy w Borach Tucholskich, gdziekolwiek indziej w Polsce, są też oczywiście zagraniczne. Sklep jest po prostu cudowny i niech istnieje jak najdłużej! :) Elysium, sklep z dobrym piwem pomiędzy Placem Odrodzenia, a Placem Zamenhofa, czyil Monte Cassino. Nie ma sensu jeździć do Niemiec po piwo skoro coś takiego jest w pobliżu - mało tego, to patriotyczny obowiązek każdego kto lubi dobre piwo! ;)

Bory Tucholskie, dzień trzeci, czyli Apocalypse Now!

Wtorek, 16 sierpnia 2011 | dodano:24.08.2011 Kategoria 80 - 99 km, Bory Tucholskie 2011, Mapy z GPS, Wyprawy
Km:94.03Km teren:30.00 Czas:06:49Km/h:13.79
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcal Podjazdy:624m Rower:Unibike Viper


Na początek filmik, dzięki któremu można się nieco wprowadzić w nastrój ;)



Jak zwykle obudziłem się w pięknym lesie. Choć poranek był chłodny. Temperatura spadła w nocy poniżej 10 stopni.



Szybciutko przeleciałem parę kilometrów do Czerska.









Dalej do Karsina.



I miejscowość pod Wiele mówiącą nazwą ;)







Byłem coraz bliżej jeziora Wdzydze i Wdzydzkiego Parku Krajobrazowego.

Droga do Przytarni, gdzie po raz pierwszy spotkałem dwójkę rowerzystów, tu udało mi się złapać w obiektyw faceta:



Chwilę z nimi porozmawiałem podczas krótkiego postoju nad jeziorem. Szczególnie omówiliśmy pewien piaszczysty fragment drogi ;)



Trochę się potem mijaliśmy po drodze.



Zatrzymałem się na chwilę w miejscowości Rów, na parę fotek.





Najprawdopodobniej tam skręciłem w niewłaściwą drogę... Okazało się, że szlak rowerowy był również źle oznaczony na mapie. Już niewiele dalej zobaczyłem, że droga idzie mocno do góry, a jednocześnie staje się baaaardzo piaszczysta.

Ciągnąc muła krok po kroku w górę po piachu relaksowałem się patrząc na las ;)



Przez chwilę myślałem nawet o tym, żeby zawrócić do drogi właściwej, ale porzuciłem tę myśl o wycofaniu się przed trudnościami. Postanowiłem być niemiętki i bić rekord niskiej prędkości średniej ;)

Rzeczywiście, udało mi się to przez jakiś czas. Po drodze wymyślałem sobie dziwne tytuły, np. "Ciągnąc muła po nadwdzydzkich piaskach". No, gdybym napisał dzieło pod tym tytułem, a Hollywood zainteresowałby się ewentualną ekranizacją, wtedy film zawisłby na ekranach jako np. "Mrożący krew w żyłach pojedynek z krwiożerczym mułem na Pustyni Nadwdzydzkiej. A może w skrócie "Mullet" lub "Piaszczysta pułapka", "Klepsydra Muła", "Życzenie piasku", "Piaszczysty krąg", "Świr na nieoczekiwanej plaży" itp. ;)

Podobają mi się słupki wskazujące drogę. Zdarzają się czasem nawet w środku lasu:



Końcówka rowerowego szlaku, bo w pewnym momencie wreszcie nań powróciłem, okazała się jakby górska ;)









W celu utrzymania apokaliptycznego nastroju proponuję teraz to:



"Nieco" zmęczony dotarłem w końcu do asfaltu. Wąglikowice, gdzie zjadłem obiad.



Przejeżdżałem przez Wdzydze Kiszewskie, gdzie jest ładny skansen, ale nie chciało mi się tym razem zajeżdżać. Zrobiłem tylko fotkę wiatraka z oddali.



Teraz zamierzałem się dostać do rezerwatu "Kamienne Kręgi Gotów" w Odrach.







Znowu przejechałem przez Karsin choć nieco inną drogą.





I wreszcie rezerwat. Oczko polodowcowe, miejsce w którym wyrzucano szczątki ludzi, którym z różnych względów nie należał się właściwy pochówek...







A tu sobie trochę podjadłem, popatrzyłem na mapę, sprawdziłem w internecie pogodę oraz parę innych rzeczy. Ale nawet przez myśl mi nie przeszło jak za pomocą skali od 1 - 10 000 mogli zmierzyć 120 000. Ponieważ jednak siedziałem w tym miejscu sporo czasu, więc odtąd moje słowa są święte ;)



Porozmawiałem też dłuższą chwilę ze starszym facetem sprzedającym bilety, mapy, pamiątki. On też miał zwariowany dzień - żonę ukąsiła osa, a żona uczulona... Wcześniej paru idiotów, którzy się nachlali alkoholu i przyjechali szukać mocy w kamiennych kręgach... W pewnym momencie chciał mi już nawet szukać miejsca na nocleg (gdyby mi zaproponował spanie w rezerwacie zgodziłbym się natychmiast, ech wyspać się tak z Gotami... i Gotkami ;), ale z oczywistych względów nie można było na to liczyć). Stwierdziłem jednak, że do zmroku jest jeszcze ładnych parę godzin, więc jadę dalej.

Ruszyłem dalej przez Wojtal i Wieck.



Bardzo fajnie jechało się tamtędy do Czarnej Wody, czułem że pomimo zbliżającej się setki przejadę dzisiaj jeszcze kawał drogi.



Niestety, kiedy przejeżdżałem koło stacji PKP Czarna Woda rower zaczął wydawać dziwne dźwięki. Nie przejąłem się tym zbytnio - pomyślałem, że pewnie po tych wszystkich zabawach w piasku i błocie coś tam sobie trze, wyczyszczę i będzie w porządku. Przejechałem drogę główną i zatrzymałem się w lasku, żeby to zrobić. Czyszczenie nic nie dało, więc zacząłem dokładniej oglądać rower... Teraz proponuję stary kawałek "Kiedy pęka bagażnik" rozpropagowany najmocniej przez Led Zeppelin a tu wykonany przez zafascynowane nimi Zepparelki ;)



Tia. Okazało się, że ramię bagażnika pękło. Pękło i wskoczyło na kasetę opierając się z zewnętrznej strony najmniejszego trybu. Ożesz... Co ja mam z tym teraz zrobić?! Oczy otwierały mi się coraz bardziej aż zauważyłem, że z drugiej strony bagażnik również pękł. Ładnie. Po chwili konsternacji zacząłem jednak myśleć pozytywnie - przede wszystkim miałem kupę szczęścia, że bagażnik pękając nie spowodował większych uszkodzeń. Miałem też szczęście, że nie stało się to na zupełnym odludziu. Ba, jestem w pobliżu stacji PKP. Pogmerałem w sieci, znalazłem szybko sklepy rowerowe w Chojnicach, sprawdziłem połączenia kolejowe i po krótkiej chwili miałem plan. Znalazłem jeszcze tylko szybko miejsce na nocleg w bardzo fajnym lesie i wbrew temu, czego można by się spodziewać, w całkiem niezłym nastroju położyłem się spać.



Bory Tucholskie, dzień drugi, czyli jakim prawem traktor tak na mnie spojrzał ;)

Poniedziałek, 15 sierpnia 2011 | dodano:23.08.2011 Kategoria 80 - 99 km, Bory Tucholskie 2011, Mapy z GPS, Wyprawy
Km:94.34Km teren:15.00 Czas:05:56Km/h:15.90
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcal Podjazdy:673m Rower:Unibike Viper


W nocy padało, gdzieś od 3 do 6. Akcja przebiegała więc zgodnie z planem, bo dokładnie tak mówiła norweska pogodynka od Misiacza, którą czule nazywałem YRNO.
Oznaczało to niestety zwijanie mokrego namiotu. Po szybkim pakowaniu i śniadaniu ruszyłem około 7:20.



Ruszyłem raźno do przodu jak zapewne każda nieupolowana kaczka. Najpierw był kawałek przyjemnej szosy z ciekawymi widoczkami.





Minąłem Suchą...



I Cierplewo, za którym zaczęła się droga gruntowa, ale dało się jechać.







Nagle poczułem się śledzony. Okazało się jednak, że się zwyczajnie ślimaczę ;)





Przeznaczenie dosięga jednak każdego. Prędzej, czy później ;) Zrozumiałem to w tej chwili:



Nie miałem też żadnych wątpliwości, dlaczego dokładnie w tym miejscu stanęła święta figura z wiele mówiącym napisem:



Widać jednak, że miejscowi przechodzą na religie wielkokołowe, które sprawdzają się pewnie lepiej niż starofigurowe:



O, nie było to wcale takie głupie...



Coraz mocniej przekonywałem się do nowej religii...



Powoli stawałem się przechrztą ;)



Gdzieś w tym miejscu nastąpiło tragiczne wydarzenie:



Próbowałem rower przepchnąć jakoś bokiem. Zielsko było niestety strasznie gęste i zacięte, więc mój szanowny muł poruszał się centymetr po centymetrze. Podczas tej czynności wzrok mój zamglony padł na kałużę i ujrzałem tam swojego GPS-a. Pomyślałem, że to już moje ostatnie chwile skoro widzę rzeczy, których nie ma... ale okazało się, że nie widzę też rzeczy, które są, a raczej które być powinny, czyli GPS na swoim miejscu na kierownicy. Natychmiast wydobyłem go z odmętów błotnego oceanu i przeprowadziłem szybką reanimację usta - antenka. Obyło się bez defibrylacji i tym podobnych pierdół podnoszących oglądalność każdego medycznego serialu, musiałem jednak przeprowadzić szybką satelitoterapię, bo GPS najwyraźniej z rozpaczy rzucił się w błoto... Potem podążyłem dalej zmagając się z błotnistą drogą. Nagle z naprzeciwka nadjechał traktor. Traktor spojrzał na mnie z politowaniem, potem z wyraźnym obrzydzeniem zerknął na drogę... I dumnie wjechał na pole obrzucając mnie pełnym wyższości spojrzeniem... Tego dnia poznałem jak strasznie poczuć się kimś gorszym od ciągnika. Wreszcie udało mi się wydostać z błotnej kąpieli. Na tablicy z nazwą miejscowości przeczytałem: "Glinki" ;)

Potem był Serock, gdzie zajrzałem do sklepu, a miejscowy mocno piegowaty dziesięciolatek przeprowadził ze mną krótki wywiad i zadowolony popędził do kumpli ;)









Teoretycznie planowałem, że dojadę do Koronowa jednak wizja lokalna uzmysłowiła mi, że musiałbym w tym celu przejechać dość ruchliwą, pełną ciężarówek drogą 10 km w jedną, a potem w drugą stronę... Tylko po to, żeby zobaczyć jakieś Koronowo...? E, tam. Przejechałem tą drogą parę km w kierunku przeciwnym, potem skręciłem w spokojną trasę na Tucholę i byłem z tego bardzo zadowolony :)



Po drodze spotkałem się z Brdą.



W końcu dotarłem do Tucholi, gdzie specjalnie dla mnie z głównej ulicy zrobiono dziurawą szutrówkę ;)

Tu pomyślałem, że gdyby Lucas rzeczywiście dawał takie wspaniałe kredyty to okoliczne kamienice byłyby dawno wyremontowane ;)



W każdym razie Tuchola to urocze miasteczko.



W Pizzerii Milano zjadłem obiad.







Cóż, ruszyłem z Tucholi dalej w kierunku Gołąbka, żeby przejechać się swoją ulubioną sprzed paru lat szutrówką wzdłuż Brdy:









Szutrówką tą dojeżdża się do Woziwody, skąd pojechałem asfaltem w kierunku Białej, Rzepicznej:



To już znajome dla mnie okolice - dwukrotnie byłem tu w Koślince, wiedziałem którędy jechać, żeby nie zrobić sobie nadmiernej krzywdy ;)
Teraz również mile będę wspominał tę pompę, bowiem za jej pomocą dokonałem na sobie publicznej ablucji ;)





Dzień zaczął powoli zmierzać do swojego końca. Nie chciałem rozbijać się na terenie Tucholskiego Parku Krajobrazowego, więc dojechałem w pobliże szosy na Czersk, zagłębiłem się w las i rozpocząłem poszukiwania miejsca na kolejny dziki nocleg. Okazało się wreszcie, że muszę się rozbić w pobliżu leśnej drogi gruntowej, bo wszędzie w głębi lasu rosną paprocie, a nie miałem ochoty ich niszczyć. Skraj drogi był bardzo obszerny, z fajną trawką, więc z wyboru byłem całkiem zadowolony. Poczekałem do zmroku z butelką pysznego piwa rozmyślając o minionym i następnym dniu aż o właściwej porze rozbiłem namiot. W nocy być może śniło mi się, że nie jestem kaczką ;)

Inicjacja spod drzewka

Niedziela, 14 sierpnia 2011 | dodano:14.08.2011 Kategoria Wyprawy, Bory Tucholskie 2011
Km:0.00Km teren:0.00 Czas:04:06Km/h:0.00
Pr. maks.:39.30Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcal Podjazdy:m Rower:Unibike Viper
Nawet spod wielu drzewek, bo to Bory Tucholskie. Inicjacja, bo po raz pierwszy dodaję wpis z telefonu. Tylko ten jeden raz, więcej wieści będzie w okienku Blipa powyżej :-)

Bory Tucholskie, dzień pierwszy, czyli GPS od cichociemnego

Niedziela, 14 sierpnia 2011 | dodano:22.08.2011 Kategoria 51 - 79 km, Bory Tucholskie 2011, Mapy z GPS, Wyprawy
Km:67.88Km teren:10.00 Czas:04:06Km/h:16.56
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcal Podjazdy:378m Rower:Unibike Viper


Zanim nastąpiło wiekopomne depnięcie w pedały w Chojnicach, najpierw musiał nastąpić przewóz roweru koleją. Przewóz roweru, a zarazem człowieka (mam na myśli siebie) wystąpił w okolicznościach, rzec można, psychotycznych. Albowiem (jeśli ktoś woli może być aliści lub azaliż) bezpośrednim sąsiadem w podróży okazał się osobnik zdradzający wyraźne oznaki psychozy, potrafiący jednak na tyle rozdzielić dwa (a może więcej) dziwne światy, w których żyje, by nie popadać w nadmierny chaos. Nie wspominając już o tym (wcale, a wcale), że do jednej nogawki krótkich spodenek miał przyczepionego pluszowego tygryska, a do drugiej takiego(ż) kaczorka. Oprócz wymienionej menażerii posiadał również długie siwe pióra na głowie, skontrastowane z papieską łysinką. Osobnik ów zakolegował się ze mną, dzięki czemu nasza pociągowa lebensraum stała się całkiem pokaźna, ale też była potrzebna, co wysokiej ławie i stołom udowodnię podczas rozprawy. Otóż, każdą wymianę zdań ze mną osobnik musiał przedyskutować, więc co chwilę psychicznie oddalał się na małe, osobiste tete a tete: "no, tak, to przecież tak, bo tak, on powiedział, więc, no tak, tak, tak". Czasem sprawa była nieco komiczna, wówczas wybuchał śmiechem zbyt niepohamowanym dla zwykłego pasażera. Po krótkiej naradzie zawsze powracał i dzielił się dalej swymi spostrzeżeniami, które właściwie były pytaniami choć nie kończyły się stosownymi znakami przestankowyni - byłby zapewne niezłym śledczym. Człowiek ów opuścił mnie w Stargardzie (zdaje się, że już nie szczecińskim) i ślad oraz słuch wszelki po nim zaginął. Podróż nagle nabrała impetu i czas było wysiadać w Szczecinku, gdzie przesiadłem się do dziwnego - podobno - holenderskiego pociągu. Bardzo możliwe, że był holenderski, bo na widok wnętrza można było wpaść w depresję - ledwo upchnąłem rower. Na szczęście ten fragment podróży trwał tylko godzinę.

W Chojnicach natychmiast zapragnąłem wydostać się z Chojnic. Jest tam piękna starówka, i do samego miasteczka nic nie mam, ale... chciałem już jechać. Kręcić tymi co się kręcą z boku roweru, a dzięki temu kręcą się koła oraz świat przesuwa za wyobrażonym oknem. GPS dostał polecenie "wynocha stąd" i pracowicie zaczął mnie prowadzić najdziwniejszymi drogami. Drogami tak dziwnymi, że nie zauważyłem nawet, kiedy wydostałem się z Chojnic, ba! Jestem pewien, że mojego wyjazdu z Chojnic nie zauważył też żaden ich mieszkaniec ani nawet mój GPS. Dzięki temu zrozumiałem, że mój lokalizacyjny sprzęcik jest prawdopodobnie reinkarnacją jakiegoś cichociemnego - lokalizuje tak, żeby nikt nie wiedział, gdzie ani kiedy.

Trochę miałem mu to za złe ponieważ bardzo szybko rozpoczęła się nasza piaszczysto-błotna kariera. Nie wspominając o narażeniu okolicznych mieszkanek na zawał, kiedy nagle wynurzałem się z krzaków. Pierwsze zakupy miałem zamiar zrobić (było to przed świętem 15 sierpnia) w Gostycynie, ale nie zdążyłem się przekalibrować na odpowiednią długość miasteczek i wiosek i dopiero jak wyjechałem z Gostycyna, zorientowałem się, że to był Gostycyn. W następnej wiosce sklep był już nieczynny, więc zdecydowałem się podjechać do Minikowa, gdzie kupiłem też pyszne piwo Śląskie. O odpowiedniej godzinie wbiłem się w las oraz wykonałem parę esów-floresów, po których poczułem się nieco zagubiony. Miałem nadzieję, że próbująca podążać moimi śladami ewentualna Straż Leśna również tak się poczuje. Dla wzmocnienia psychiki spożyłem na kolację kaszkę mannę (a wcześniej był jakiś mały obiadek, tak mały, że nawet teraz zapomniałem o nim wspomnieć w odpowiednim momencie).

Kiedy już siedziałem po ciemku w namiocie, naokoło rozgrywała się strzelanina, a ja zrozumiałem, że zbrojne oddziały myśliwych walczą o prawo do konsumpcji przeżycia ustrzelenia jakiejś biednej kaczki albo innego dziennikarza tnącego strachliwymi skrzydłami nocne niebo. Położyłem się niezwykle płasko i zasnąłem.

















Wyprawa na Litwę - dzień piąty, czyli uprowadzenie Starki ;)

Czwartek, 22 lipca 2010 | dodano:29.07.2010 Kategoria Litwa 2010, Wyprawy
Km:83.89Km teren:37.00 Czas:05:55Km/h:14.18
Pr. maks.:39.00Temperatura:38.0 HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie: 1584kcal Podjazdy:m Rower:Unibike Viper


Wszystkie zdjęcia z wyprawy na Litwę

Tego dnia wstałem dopiero o 4:30 ;)

Jak już zwinąłem namiot i siedziałem przy kawie spotkała mnie pierwsza tego dnia niespodzianka - okazało się, że chcąc wczoraj wejść w głąb lasu znalazłem się około 100m od kolejnej leśnej drogi :)

Zajechali nią właśnie grzybiarze i lustrowali mnie z odległości 300m. Ja również trochę ich polustrowałem, ale ponieważ nie wyglądałem na kogoś kto przyszedł im podbierać grzyby, więc na tym się skończyło. Wyszedłem z lasu najpierw na drogę Druskienniki (Druskininkai) - Lejpuny (Leipalingis), ale skręciłem z niej na Didziasalis, żeby do Leipalingis dojechać bocznymi drogami. I trafiłem na kolejną fatalną szutrówkę z tarką... Prędkość 11-12 km/h, pod górkę często prowadzenie, bo zakopywałem się w piasku :)

















Za Lejpunami skręciłem na Varnenai i po paru asfaltowych kilometrach trafiłem na dokładnie taką samą szutrówkę :)



Widoki, jeziorka (przy jednym o nazwie Snaigynas dłuższą chwilę posiedziałem) jednak wszystko rekompensowały.









Wreszcie dojechałem do Wiejsiejów (Veisiejai), gdzie chciałem kupić Stumbro Starkę. Był tam taki małomiasteczkowy market ze stoiskiem monopolowym na końcu sklepu. Podszedłem i stanąłem za jakąś babcią w kolejce i czekałem... A panienka za kasą nic tylko sprawdzała jakieś kody paskowe i nie zwracała uwagi na mało ważne kolejki. Za mną stanął jakiś facet z koszykiem wypchanym puszkami piwa i nim nagle się zainteresowała - zaczęła go kasować. Trochę wkurzyło mnie to odwrócenie kolejki, więc bez żadnego namysłu licząc bardziej na wywołanie jakiejś konsternacji zapytałem: "opened?" "closed?" ;)



Panienka wbiła we mnie mocno zdziwione spojrzenie. Facet z boku zapytał się z troską: "Something to drink?". Na to tylko czekałem. Wyciągnąłem rękę, wirtualnie wbiłem palec w upragnioną butelkę i powiedziałem czysto i wyraźnie: "Stumbro Starka!". Panienka skasowała mnie, facet powiedział coś co zabrzmiało jak nasze "z bogiem". A biedna babcia została w dalszym ciągu pierwsza w kolejce...







Parę kilometrów za Veisiejai skręciłem z głównej drogi na Petroskai i po niedługim czasie asfalt zamienił się jak zwykle w szuter. To były już ostatnie w tym roku kilometry na Litwie...

















Tego dnia zaczął mi się dawać we znaki niesamowity upał. Przed granicą bracia Litwini wyasfaltowali jakieś 2 km drogi, potem zjechałem na rodzimy szuter. Tu jednak nie było tak źle, pewnie dlatego, że przez granicę nie jeżdżą maszyny rolnicze ;)



Dojechałem do Berżników. Tam kupiłem szybko coś do picia i pod wpływem upału zacząłem się nawet zastanawiać, czy już tam nie zostać chociaż przejechałem ledwie 50 km i było jeszcze przed 11. Stwierdziłem jednak, że jest stanowczo zbyt wcześnie - postanowiłem po prostu toczyć się do przodu. W Gibach zatrzymałem się w barze, gdzie zamówiłem kartacze i opracowałem dalszy plan - postanowiłem ominąć tirówkę Augustów - Ogrodniki i pojechać przez Białorzeczkę i Pogorzelec oraz dalej leśnymi drogami na Tartaczysko, żeby wyjechać we Frąckach.









Tam po drodze na Strzelcowiznę powinno być kilka pól namiotowych w głowie zakwitła mi jednak myśl, żeby dotrzeć do babci, u której nocowałem dwa lata wcześniej - ot, jednoosobowy pokoik z balkonikiem, nic nadzwyczajnego, ale jednak było tam całkiem sympatycznie.







W Strzelcowiźnie odbiłem więc na Gorczycę i dojechałem do Płaskiej, gdzie udało mi się znaleźć domek babci - okazało się, że dalej tam mieszka, nie ma już jednak straszliwie dziamgolącego psa, którego pamiętałem sprzed dwóch lat. Tam go nie ma, ale przeprowadził się do Augustowa, w wielki świat ;) Dostałem swój pokoik z tarasem i zacząłem planować kolejny dzień, czyli dojazd do Ełku, ale nie chciałem jechać trasą z pierwszego dnia (chociaż bardzo ją lubię), więc wymyśliłem inną i na tym zakończył się dzień piąty :)

Wyprawa na Litwę - dzień czwarty, czyli bolid.

Środa, 21 lipca 2010 | dodano:29.07.2010 Kategoria 80 - 99 km, Litwa 2010, Wyprawy
Km:93.17Km teren:0.00 Czas:05:51Km/h:15.93
Pr. maks.:47.80Temperatura:30.0 HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie: 1690kcal Podjazdy:m Rower:Unibike Viper


Poprzedniego dnia podczas rozmowy telefonicznej Kajman przypomniał mi, że czas na Litwie wyprzedza czas w Polsce o godzinę. Ponieważ rozbiłem namiot w lesie nieopodal Dzukijskiego Parku Narodowego, więc dzisiaj wstałem o godz. 4 naszego czasu - wolałem stamtąd zmykać nieco szybciej niż zwykle. Poza tym miałem ochotę na jakieś porządniejsze ablucje, o które ciężko w środku lasu, a zobaczyłem, że w Kabeliai jest jeziorko, w którym może dałoby się wykąpać i postanowiłem podjechać tam rano - miałem mnóstwo czasu, bo z Niradharą i Kajmanem umówiłem się na 9, również naszego czasu. Niestety, jeziorko było całe obrośnięte trzciną i jedyne możliwe zejście jakie znalazłem... mieściło się praktycznie w centrum wsi. Ze zgromadzonych tam "drobiazgów" wywnioskowałem, że i tak codziennie zdarza się tam jakiś striptiz, więc pozbyłem się skrupułów, dzięki czemu pozbyłem się również pokaźnej ilości brudu ;)






Czasu było rzeczywiście sporo, bo zdążyłem obejrzeć kościół, pod którym się umówiliśmy, sfotografować zabawnego bociana na krzyżu, zajrzeć do sklepu, gdzie udało mi się porozumieć po Polsku, zjadłem loda, trochę jeszcze pokrążyłem po okolicy aż stwierdziłem, że zaczekam na bikestatsową ekipę przy drodze dojazdowej do Kabeliai, bo i tak tamtędy prowadziła droga, którą muszą jechać.





Myślałem, że przyjadą na rowerach, bo wciąż wydawało mi się, że nocują na kempingu w Druskiennikach, ale zrozumiałem swoją pomyłkę, kiedy ujrzałem biały rydwan z polską rejestracją a z tyłu na bagażniku zamocowane rowery. Przywitaliśmy się i umówiliśmy pod kościołem, gdzie bezpieczniej będzie zostawić samochód. Pod kościołem po kolejnych powitaniach, pamiątkowych zdjęciach nastąpiło ustalenie trasy...



* * *

Kiedy Niradhara i Kajman zorientowali się, że mam zamiar jechać szutrówką, spojrzeli na mnie, na moje bagaże i pomyśleli: "nie, ten facet nie jest normalny. Musimy uratować mu życie, to zresztą żadna przyjemność kogoś reanimować". Tak pomyśleli a potem przystąpili do działania.

- szutrówka - powiedziała Niradhara smutno i nagle cały świat pociemniał.
- ja mam gładkie opony. Na asfalt - grobowym głosem obwieścił Kajman, a ja, wraz z całym światem zalałem się krokodylimi łzami.

To było jak katharsis, jak duchowe oczyszczenie, jak seans scjentologiczny połączony z obrzędem babci Klary (nie, nie znam jej ani tego obrzędu). Nie byłem potem w stanie powiedzieć nic innego, tylko...

- a dlaczego by nie pojechać asfaltem?

* * *

Fragment powyżej to oczywiście żart. Niestety, pierwszy i drugi dzień mi nakiełbasił w planach i wiedziałem, że muszę się nastawić na zmiany - tego dnia miałem właśnie wykonać taki szeroooki nawrót, a dzięki wspaniałemu towarzystwu Niradhary i Kajmana... jechałem we wspaniałym towarzystwie :)



Podczas jazdy było mnóstwo rozmów, po drodze zwiedzaliśmy też miasteczka, podziwialiśmy litewski skansen, czyli praktycznie wszystko, co się na Litwie znajduje - kiedyś takie wrażenie zrobiła na mnie nasza Suwalszczyzna, ale widać jak tam wszystko szybko się zmienia, teraz żeby zobaczyć takie obrazki, przenieść się o pół wieku wcześniej, trzeba się wybrać dalej, na Litwę.








Bardzo ciekawe wydarzenia nastąpiły, gdy dotarliśmy do Mereczy (Merkinie). Otóż, postanowiliśmy tam coś przekąsić. Najpierw był problem z zostawieniem rowerów, bo knajpka - kawiarnia mieściła się na piętrze. Okazało się jednak, że z jej okien będziemy widzieć nasze wehikuły, więc się zdecydowaliśmy. Potem trzeba było przebrnąć przez dziwny system zamawiania, bowiem niezależnie od tego, co znajduje się w menu kelnerka zaczyna rozmowę od słowa przypominającego angielskie "chicken". Oznacza to zapewne "czym mogę służyć?" jednak daje kelnerce chwilę wytchnienia, bo goście muszą się trochę namęczyć, żeby wytłumaczyć, że nie chcą kurczaka. Ponieważ zauważyliśmy w menu "koldunai", więc postanowiliśmy uraczyć się tym przysmakiem. Tu nastąpiła kolejna trudność, bo kelnerka użyła słowa na "b", które najpierw zrozumieliśmy jak "bold". Teraz podejrzewam, że chodziło o "bolid", a kelnerka chciała zyskać parę punktów rozmową o Kubicy, ale klienci okazali się upierdliwi i chcieli się tylko nażreć. Za bold podziękowaliśmy italikiem i zgodziliśmy się na boiled koldunai, a z całego posiłku najlepiej zapamiętaliśmy smak piwa ;)












Merecz znana jest chyba najbardziej z "Legendy o upadku Kajmana", ale o tym już napisał sam jej twórca. Ja tylko dodam, że nie ma świadków tego wydarzenia. Wszyscy, którzy twierdzą że coś widzieli, widzieli Kajmana siedzącego na rowerze opartego jedną nogą o bruk, inni z kolei widzieli jak tenże stoi obok roweru trzymając go za siodełko. To tak jakby jedną z sekwencji wydarzenia zastąpiła jej wersja z innej odnogi rzeczywistości. Tak naprawdę byliśmy więc świadkami eksperymentu pod nazwą "Kajman Schrödingera" (więcej! To prawie tak jakbyśmy znaleźli się z nim w jednym pudełku! ;) ) i z pewnością zajmować się tym będą najznamienitsi fizycy świata. Już słyszałem, że na mereckim bruku mają niedługo zaterkotać kółeczka fotelika Hawkinga...
W gruncie rzeczy jedyny znany mi upadek rowerzysty na Litwie to mój własny - jadąc poprzedniego dnia gruntową, trawiastą drogą wjechałem w koleinę i gruchnąłem :)





Sympatyczni bikestatsowicze mieli jeszcze zamiar zwiedzać Druskienniki, ja przed tym miasteczkiem zamierzałem skręcić w prawo i powoli szukać jakiegoś miejsca na nocleg, nastąpiło więc smutne pożegnanie.

Z mapy wynikało, że nieopodal z jednej strony zaczyna się rezerwat, więc siłą rzeczy szukałem miejsca po stronie przeciwnej. Udało mi się znaleźć wreszcie drogę, która szła w głąb lasu i tam się kończyła. Namiot rozbiłem więc jeszcze kilkadziesiąt metrów dalej i tak kończył się dzień...

Elu i Piotrku - dziękuję za kilka fantastycznych godzin Waszego czasu! I za to, że nie nudziliście się w tym żółwim tempie ;) Do następnego!





Wyprawa na Litwę - dzień trzeci, czyli nareszcie Litwa!

Wtorek, 20 lipca 2010 | dodano:26.07.2010 Kategoria 80 - 99 km, Litwa 2010, Wyprawy
Km:84.11Km teren:32.00 Czas:05:46Km/h:14.59
Pr. maks.:40.30Temperatura:28.0 HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie: 1544kcal Podjazdy:m Rower:Unibike Viper


Wszystkie zdjęcia z wyprawki

Wstałem o 5:15, przygotowałem śniadanie, nie mogłem jednak zwinąć namiotu, był mokry od porannej rosy. Rozwiesiłem mokry tropik na siatce, żeby szybciej wysechł i czekałem. W końcu udało mi się wyjechać około 7. Pożegnałem gościnne gospodarstwo i ruszyłem przez las w kierunku granicy.








Dojechałem do szerokiej szutrówki biegnącej z Berżnik do granicy litewskiej - dało się nią całkiem wygodnie jechać.



Na granicy z Litwą było dwóch naszych strażników.



Litwo! Przybywam rozjeździć Twoje szutrówki, wyspać się w Twoich lasach i uprowadzić córę Twą Stumbro Starkę!! ;)


Pomachaliśmy sobie, ja zrobiłem zdjęcie pod tablicą graniczną i pojechałem dalej.




Zaczęła się tam dość kamienista droga jednak po niespełna 2 km zamieniła się w asfalt, którym przez Kalviai dotarłem do Kapčiamiestis (Kopciowo). Zamierzałem zrobić tam pierwsze zakupy w sklepie - próbowałem najpierw sam odnaleźć wodę niegazowaną, ale wszystkie butelki jakie brałem do ręki miały napis "gazuotas". Podszedłem więc do lady powiedziałem "dzień dobry, laba dena, vandua negazuotas?". Kobieta bez problemów podała mi to, o co pytałem... okazało się jednak później, że dostałem wodę ze źródeł druskiennickich. Woda jak woda, pewnie zdrowa, ale nie nadaje się do picia w takich ilościach w jakich jest to potrzebne przy takich temperaturach na rowerze. Nie dotarło to do mnie niestety zbyt szybko, po drodze zdążyłem kupić jeszcze dwie dwulitrowe butla, miałem więc tego świństwa sześć litrów... Nad smakiem nie będę się rozwodził - dodam tylko, że wywoływał odruch wymiotny ;)













Zrobiłem zdjęcia miejscowemu kościołowi i pojechałem starając się odnaleźć wyjazd na szutrówkę biegnącą do granicy. Całkiem przyjemnie się nią jechało choć był już upał a co jakiś czas przejeżdżał samochodem jakiś tuman, który wznosił homonimy.



Nie wiedziałem wtedy jeszcze, czy dojadę szutrówką do Varviškė (Warwiszki), czy skręcę wcześniej do Białej Hańczy (Baltoji Ančia). Zdecydowałem się w końcu na ten drugi wariant. Początkowo była tam również szutrówka, wreszcie zaczęły się jednak typowo leśne drogi - nie dało się tam jechać z takim bagażem szybciej niż 11-12 km/h, nie wymagało to jednak jakiegoś niesamowitego wysiłku, nie kurzyło się i był cień.







Po drodze spłoszyłem dwa zające aż zobaczyłem sarnę, która stanęła jak wryta i pozwoliła mi pstrykać zdjęcia do woli. Nie mogłem niestety użyć dużego zooma, było zbyt ciemno.

Czasem tak patrzymy i nic nie widzimy... ;)



A wystarczy po prostu spojrzeć inaczej :)



Piękna była jazda przez ten las. Po drodze widziałem tylko jakąś zagubioną leśną osadę, zapewne Macevičiai.




Dojechałem wreszcie do elektrowni wodnej na Białej Hańczy.



Potem wjechałem ponownie w las, tym razem jechałem wzdłuż rzeczki Seiry.




Znalazłem się w końcu na odkrytym terenie i pomiędzy Gurgonys i Krivonys napotkałem szutrówkę. Tym razem była to szutrówka, że niech ją szlag - tak męcząca tarka, że chyba nigdy wcześniej po takiej nie jechałem. Było to na szczęście tylko parę kilometrów i znalazłem się w Gerdašiai na asfalcie. Z mapy wynikało, że asfalt będzie już aż do Druskiennik (Druskininkai), czyli zostało mi do tego uzdrowiska już tylko około 18 km, więc wysłałem kolejną informację Kajmanowi, bo cały czas (jak się okazało błędnie) byłem przekonany, że zdążyli się już przenieść na camping do Druskiennik.



Do Druskiennik nie wjeżdżałem - zrobiły na mnie wrażenie dużego miasta, do tego zniechęcił mnie most nad Niemnem, który był w tak fatalnym stanie (do tego jeździło tam mnóstwo samochodów zarówno ciężarowych jak osobowych), że pstryknąłem tylko parę fotek rzece i pojechałem dalej.



W miejscowości Ratnyčia zrobiłem zdjęcie świątynii i zawitałem do kolejnego sklepu. W środku siedziały dwie kobiety - kiedy tylko usłyszały polskie "dzień dobry" jedna z nich "przejęła" ze mną kontakt - jak się okazało świetnie mówiła po polsku. Poprosiłem o nalanie do butelek wody z kranu (potrzebowałem do mycia w lesie) a przy okazji spytałem jak to powiedzieć, gdybym trafił na kogoś kto mówi wyłącznie po litewsku. Pani pouczyła mnie, że brzmi to "wadua isz krana" :D Kupiłem tam też piwo Baro, które bardzo mi smakowało. Na Litwie jest dużo rodzajów piwa z zawartością alkoholu poniżej lub około 5% - u nas ciężko o coś takiego, a przecież kiedyś Żywiec i inne miały po 4% z kawałkiem :(






Pojechałem w kierunku Latežeris i Kabeliai, a po drodze zadzwonił do mnie Kajman i tym razem konkretnie się już umówiliśmy - całe szczęście. Okazało się, że gdyby nie ten telefon wyjechałbym chyba trochę za daleko ;)



Przed Kabeliai wyszukałem miejsce na nocleg w lesie, na dziko. Zbliżał się koniec kolejnego, pięknego dnia...