- Kategorie bloga:
- 100 km i więcej.28
- 200 km i więcej.1
- 51 - 79 km.96
- 80 - 99 km.35
- Bory Tucholskie 2009.12
- Bory Tucholskie 2011.7
- Geocache.1
- Litwa 2010.8
- Mapy z GPS.44
- Niemcy.117
- Okolice Szczecina.328
- Poj.Krajeńskie-Bory Tucholskie 2.7
- Polska Egzotyczna 2007.12
- Słubice i okolice.112
- Suwalska Trzydniówka.5
- Suwalszczyzna 2006.6
- Suwalszczyzna-Podlasie 2008.9
- Weekendowa wyprawa 2005.3
- Wyprawa 1 2006.10
- Wyprawy.52
Blog rowerowy. Aktualizowany od przypadku do przepadku. Spostrzegawczość jest ważna. Nie wiąż się z nim, jeśli nie lubisz dłuższej rozłąki. Zanim zaczniesz czytać zapoznaj się ze znaczeniem słów: ironia i sarkazm ;)
.
Niedziela, 12 września 2010 | dodano:12.09.2010
Km: | 35.20 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:54 | Km/h: | 18.53 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Unibike Viper |
Dojazdy do pracy
Środa, 8 września 2010 | dodano:08.09.2010
Km: | 41.95 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:26 | Km/h: | 17.24 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Unibike Viper |
.
Wtorek, 31 sierpnia 2010 | dodano:06.09.2010
Km: | 13.38 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:48 | Km/h: | 16.73 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Unibike Viper |
Nordic walking :)
Sobota, 21 sierpnia 2010 | dodano:21.08.2010
Km: | 57.91 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:08 | Km/h: | 18.48 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Unibike Viper |
Kilometry przejechane przez cały tydzień. A skąd tytuł? Trudno to wyjaśnić, bo to złożony problem. Oczywiście nie tytuł, ale to skąd się wziął :)
Dawno, dawno temu jeździłem na nartach biegowych, a żeby sprawę trochę skomplikować to nie do końca były to biegówki :) Były kiedyś narty z takimi dziwnymi wiązaniami (tak ze 30 lat temu ;) ), które w zależności od sposobu zaczepienia sprawiały, że narty stawały się zjazdowe lub biegowe. Do stoku (ładnych parę km) dojeżdżałem więc na biegówkach, które tam stawały się zjazdówkami i wracałem znów na biegówkach :) (oczywiście, na prawdziwe biegówki były zbyt szerokie jednak... biegało się i tak świetnie, również krokiem łyżwowym :) )
I do dzisiaj - chociaż było to dawno temu - zapamiętałem to niesamowite uczucie podczas biegu na nartach. Podobało mi się to chyba nawet bardziej niż zjeżdżanie, a w każdym razie lepiej to zapamiętałem :)
W Szczecinie kupowanie biegówek raczej nie ma sensu (chociaż to "raczej" po ostatnich zimach może zostać unieważnione) jednak rozważałem to i właściwie cały czas rozważam. Przyznam jednak, że serce mocniej mi zabiło jak na horyzoncie pojawiło się zjawisko zwane "nordic walking", które zresztą jest również reprezentowane na bikestats, np. przez Misiacza. Ok, zabiło ale nie tyle mocno, żebym zaraz poleciał do sklepu i kupił specjalne kijki. Potem pojawiła się myśl, że takie łażenie z kijkami mogłoby świetnie wpłynąć m.in. na kontuzjowany w zeszłym roku bark, a który w dalszym ciągu daleki jest od sprawności, o czym przekonałem się dobitnie walcząc z gzami i komarami podczas wyprawki na Litwę ;)
I jeszcze ostatnio podczas pobytu pod Babią Górą zobaczyłem, że mnóstwo ludzi łazi z kijkami. Dużą rolę odegrała tutaj jednak ignorancja - to były akurat kije trekkingowe, a jak się teraz dowiaduję jest kolosalna różnica pomiędzy kijami do trekkingu i NW.
Nie jestem pewien, czy to wszystko o czym napisałem powyżej miałoby jakiekolwiek znaczenie, gdyby nie nagła myśl, która dopadła mnie w hipermarkecie podczas zakupów i zaczęła okładać myślami pośrednimi ;) Były tam tanie (29 zł) teleskopowe kijki do NW i... Dobra - poddałem się - za taką cenę mogę sprawdzić z czym to się je i czy nie wywołuje niestrawności.
Następnego dnia udało mi się zwlec z łóżka wcześnie przed pracą i kilkadziesiąt metrów od domu zacząłem pracowicie stukać. Tamta poranna przechadzka, która miała być próbą nie wyszła idealnie, ale przez te 15 minut... hm, poczułem pewnego rodzaju świąd, a wiecie chyba jakie to niesamowite uczucie, kiedy się wtedy można podrapać? ;)
Postanowiłem więc, że po pracy podjadę do lasu (nawierzchnia w parku okazała się - przynajmniej dla tych kijków - tragiczna) i tam próbę ponowię.
I tam nastąpiło oświecenie - rany, jaki to jest power! Jak zacząłem zasuwać to nie mogłem i nie chciałem się zatrzymać! Kiedy doszedłem do miejsca, w którym - biedny i naiwny - chciałem zakończyć dziobanie kijami... zrobiłem tylko piękny nawrót i został po mnie kurz jak jak po samochodzie na litewskiej szutrówce (ok, koloryzuję trochę ;) ). Podczas drogi powrotnej zszedłem już nawet ze ścieżki i zacząłem się bawić w zbieganie z kijami z górki, dzikie skoki, przeskoki i poczułem dokładnie to, co kiedyś podczas biegania na nartach. Kijki działały jak katapulta! ;) Brakowało jedynie możliwości poruszania się krokiem łyżwowym... ;)
Dzisiaj postanowiłem również zrobić taki spacer - pojechałem więc do Tanowa i stamtąd pomaszerowałem nad Głębokie. 8,5 km, średnia prędkość 6,5 km/h ;) Niestety, długo nieużywane mięśnie nie zdążyły odpocząć po poprzedniej zabawie, więc trochę rzadziej pojawiało się cudowne uczucie związane z "katapultą", ale i tak było na tyle znakomicie, że postanowiłem kupić porządne kije o stałej długości. Taniocha, którą męczyłem przez te parę dni pozwoliła mi sprawdzić, czy nordic walking to coś dla mnie, a także poeksperymentować z długością kijów oraz końcówkami na różnej nawierzchni. Jestem też ciekaw jak to wpłynie na bark, nerw kulszowy i parę innych spraw, które sprawiają mi problemy, również podczas jazdy na rowerze. Nie ma jednak obawy - rower będzie w dalszym ciągu używany, w przyszłym roku mam zamiar wyjechać na Litwę po raz kolejny, bo nie wyobrażam sobie urlopu bez rowerowej wyprawki. Tym razem mam nadzieję na dłuższy pobyt ;)
Dawno, dawno temu jeździłem na nartach biegowych, a żeby sprawę trochę skomplikować to nie do końca były to biegówki :) Były kiedyś narty z takimi dziwnymi wiązaniami (tak ze 30 lat temu ;) ), które w zależności od sposobu zaczepienia sprawiały, że narty stawały się zjazdowe lub biegowe. Do stoku (ładnych parę km) dojeżdżałem więc na biegówkach, które tam stawały się zjazdówkami i wracałem znów na biegówkach :) (oczywiście, na prawdziwe biegówki były zbyt szerokie jednak... biegało się i tak świetnie, również krokiem łyżwowym :) )
I do dzisiaj - chociaż było to dawno temu - zapamiętałem to niesamowite uczucie podczas biegu na nartach. Podobało mi się to chyba nawet bardziej niż zjeżdżanie, a w każdym razie lepiej to zapamiętałem :)
W Szczecinie kupowanie biegówek raczej nie ma sensu (chociaż to "raczej" po ostatnich zimach może zostać unieważnione) jednak rozważałem to i właściwie cały czas rozważam. Przyznam jednak, że serce mocniej mi zabiło jak na horyzoncie pojawiło się zjawisko zwane "nordic walking", które zresztą jest również reprezentowane na bikestats, np. przez Misiacza. Ok, zabiło ale nie tyle mocno, żebym zaraz poleciał do sklepu i kupił specjalne kijki. Potem pojawiła się myśl, że takie łażenie z kijkami mogłoby świetnie wpłynąć m.in. na kontuzjowany w zeszłym roku bark, a który w dalszym ciągu daleki jest od sprawności, o czym przekonałem się dobitnie walcząc z gzami i komarami podczas wyprawki na Litwę ;)
I jeszcze ostatnio podczas pobytu pod Babią Górą zobaczyłem, że mnóstwo ludzi łazi z kijkami. Dużą rolę odegrała tutaj jednak ignorancja - to były akurat kije trekkingowe, a jak się teraz dowiaduję jest kolosalna różnica pomiędzy kijami do trekkingu i NW.
Nie jestem pewien, czy to wszystko o czym napisałem powyżej miałoby jakiekolwiek znaczenie, gdyby nie nagła myśl, która dopadła mnie w hipermarkecie podczas zakupów i zaczęła okładać myślami pośrednimi ;) Były tam tanie (29 zł) teleskopowe kijki do NW i... Dobra - poddałem się - za taką cenę mogę sprawdzić z czym to się je i czy nie wywołuje niestrawności.
Następnego dnia udało mi się zwlec z łóżka wcześnie przed pracą i kilkadziesiąt metrów od domu zacząłem pracowicie stukać. Tamta poranna przechadzka, która miała być próbą nie wyszła idealnie, ale przez te 15 minut... hm, poczułem pewnego rodzaju świąd, a wiecie chyba jakie to niesamowite uczucie, kiedy się wtedy można podrapać? ;)
Postanowiłem więc, że po pracy podjadę do lasu (nawierzchnia w parku okazała się - przynajmniej dla tych kijków - tragiczna) i tam próbę ponowię.
I tam nastąpiło oświecenie - rany, jaki to jest power! Jak zacząłem zasuwać to nie mogłem i nie chciałem się zatrzymać! Kiedy doszedłem do miejsca, w którym - biedny i naiwny - chciałem zakończyć dziobanie kijami... zrobiłem tylko piękny nawrót i został po mnie kurz jak jak po samochodzie na litewskiej szutrówce (ok, koloryzuję trochę ;) ). Podczas drogi powrotnej zszedłem już nawet ze ścieżki i zacząłem się bawić w zbieganie z kijami z górki, dzikie skoki, przeskoki i poczułem dokładnie to, co kiedyś podczas biegania na nartach. Kijki działały jak katapulta! ;) Brakowało jedynie możliwości poruszania się krokiem łyżwowym... ;)
Dzisiaj postanowiłem również zrobić taki spacer - pojechałem więc do Tanowa i stamtąd pomaszerowałem nad Głębokie. 8,5 km, średnia prędkość 6,5 km/h ;) Niestety, długo nieużywane mięśnie nie zdążyły odpocząć po poprzedniej zabawie, więc trochę rzadziej pojawiało się cudowne uczucie związane z "katapultą", ale i tak było na tyle znakomicie, że postanowiłem kupić porządne kije o stałej długości. Taniocha, którą męczyłem przez te parę dni pozwoliła mi sprawdzić, czy nordic walking to coś dla mnie, a także poeksperymentować z długością kijów oraz końcówkami na różnej nawierzchni. Jestem też ciekaw jak to wpłynie na bark, nerw kulszowy i parę innych spraw, które sprawiają mi problemy, również podczas jazdy na rowerze. Nie ma jednak obawy - rower będzie w dalszym ciągu używany, w przyszłym roku mam zamiar wyjechać na Litwę po raz kolejny, bo nie wyobrażam sobie urlopu bez rowerowej wyprawki. Tym razem mam nadzieję na dłuższy pobyt ;)
Zdjęciowo-filmowo-muzyczne wspomnienie z wyprawki ;)
Poniedziałek, 2 sierpnia 2010 | dodano:02.08.2010 Kategoria Litwa 2010
Km: | 0.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | Km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Unibike Viper |
;)
.
Niedziela, 1 sierpnia 2010 | dodano:01.08.2010
Km: | 10.66 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:32 | Km/h: | 19.99 |
Pr. maks.: | 34.60 | Temperatura: | 26.0 | HRmax: | (%) | HRavg | (%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Unibike Viper |
.
Sobota, 31 lipca 2010 | dodano:01.08.2010
Km: | 12.01 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:37 | Km/h: | 19.48 |
Pr. maks.: | 3.50 | Temperatura: | 25.0 | HRmax: | (%) | HRavg | (%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Unibike Viper |
Wyprawa na Litwę - dzień szósty, czyli Pratchett miał rację ;)
Piątek, 23 lipca 2010 | dodano:30.07.2010 Kategoria 80 - 99 km, Litwa 2010
Km: | 85.37 | Km teren: | 25.00 | Czas: | 05:55 | Km/h: | 14.43 |
Pr. maks.: | 37.20 | Temperatura: | 32.0 | HRmax: | (%) | HRavg | (%) |
Kalorie: | 1606kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Unibike Viper |
Wszystkie zdjęcia z Wyprawy na Litwę
Wstałem w pokoiku z balkonikiem o 5:30 - totalna rozpusta. Kiedy już zniosłem wszystkie rzeczy na dół i szykowałem się do wyjazdu, babcia akurat zeszła, żeby wydoić swoje kózki i przy okazji się pożegnaliśmy - 2 lata temu wstałem tak wcześnie, że nie było do tego okazji ;) Na pożegnanie pstryknąłem domkowi z tarasem zdjęcie.
Najpierw pojechałem z Płaskiej szosą do Przewięzi, potem kontynuowałem już drogą gruntową obok jeziora.
W Augustowie zajechałem do taniego baru "Ptyś" i na pożegnanie zamówiłem... kartacze. Na śniadanie, a co ;) Zamówiłem też coś do picia chociaż miałem niezłe zapasy ze sobą, ale upał tego dnia bardzo wcześnie zaczynał się dawać we znaki. Dalej ruszyłem w pełnym słońcu wzdłuż Kanału Augustowskiego szlakiem pieszym - przed Białobrzegami przekroczyłem szosę 8 i trafiłem na ojczyste piaski ;)
Przed Bargłowem Dwornym dłuższy czas musiałem prowadzić rower, później było nieco łatwiej. W Bargłowie Kościelnym zajrzałem do sklepu. Kupiłem litr Powerade i małe, bezalkoholowe piwo Lech. Usiadłem nieopodal, żeby chwilę odsapnąć i wszystko to wypiłem :)
W Borzymach (na drogowskazie jest napisane "Bożymy", na mapie inaczej ;) ) znowu zaliczyłem sklep i kolejne pół litra Powerade (oczywiście w międzyczasie ciągnąłem non-stop wodę z bukłaka ;) ). Przy okazji zaczepił mnie młody chłopak na rowerze, który koniecznie chciał wiedzieć, czy jak on sobie teraz na wakacjach pojeździ codziennie po 40 - 50 km to będzie dużo, czy mało? Odparłem, że to bardzo dużo i pojechał szczęśliwy ;)
Za Borzymami trafiłem na jakiś cmentarz z I Wojny Światowej, gdzie były groby Niemców, a w miejscowości Kucze na pięćdziesięciokilometrowego rowerzystę. W sklepie kupiłem tym razem Nestea Zielona Herbata, którą na miejscu wypiłem ;)
Dalej była już mniej ciekawa droga, którą dowlokłem się w końcu do Ełku i zacząłem szukać... Powerade :D oraz noclegu. Niestety, Ełk to nie Augustów, gdzie kwaterę znajduje się tanio i w 5 minut. Trafiłem w końcu do jakiegoś pensjonatu, gdzie przystojna pani zaśpiewała stówę za noc. Odśpiewałem, że rany boskie dlaczego, czy tu nie można znaleźć nic taniej jak np. w Augustowie? Na to pani łypnęła na mnie ciekawym okiem, wyszła zza kontuaru i zapytała, ile byłbym gotów jej zapłacić to z pewnością się dogadamy... Falsetem wyśpiewałem hymn ełckiego kempingu i tamże poszedłem rozbić namiot choć na niebie działy się rzeczy dziwne, a starzy ludzie powiadali, że jak się rodzą dwugłowe cielęta to zabraknie wieprzowiny na święta...
Na kempingu okazało się, że mają pokoje - zależało mi na tym nie tylko ze względu na pogodę, ale też nie chciałem tracić rano czasu na zwijanie przed pociągiem. Po wprowadzeniu się do pokoju wziąłem szybką kąpiel i popędziłem coś zjeść. "Coś zjeść" znalazłem w niedalekiej pizzerii o zmyślnej nazwie "Roma", gdzie oferują pizzę w bardzo zróżnicowanych rozmiarach, mianowicie:
Duża - 30 cm
Mała - 28 cm
Zamówiłem małą, nie czułem się jakoś na siłach.
Do tego piwo, a potem ucieczka, bo plotka o cielętach okazała się prawdziwa. Zdążyłęm na szczęście do swojego pokoju i racząc się piwem Łomża obserwowałem sytuację za oknem. Położyłem się w końcu spać.
Następnego dnia zapakowałem się w pociąg i rozpocząłem nowe przygody :)
Najpierw, nie wiem nawet na jakiej stacji, pociąg zasiedlili anglojęzyczni pasażerowie. Pewnie nie nawiązałbym z nimi kontaktu, ale jedna z kobiet próbowała się od konduktora dowiedzieć jaka stacja znajduje się before SLUPSK. Konduktor słysząc pytanie w języku obcym natychmiast zaczął zachowywać się jak bardzo wyobcowany człowiek, właściwie jak autysta, którego interesują tylko literki i cyferki na biletach, a miał przy tym tak skoncentrowany wyraz twarzy, że z pewnością policzył ile pasażerowie mają wykałaczek i zapałek w kieszeniach. Zacząłem więc obcą krajówkę uczyć trudnej wymowy słowa "Lębork". Zrezygnowałem, kiedy po raz 101 usłyszalem "Libog". Po chwili jednak zostałem postrzelony opowieścią o tym, że jadą na "church camp" i czy ja może słyszałem o "speaking tongues", bo to jest "changing life experience". Odparłem od razu, że jestem ateistą i w moim kościele nie wierzy się w takie rzeczy. Popatrzyła się na mnie z głębokim zrozumieniem, wyjęła aparat foto i zaczęła opowiadać o sobie, o rodzinnych stronach (Alice Springs w środeczku Australii). To było nawet fajne, bo na zdjęciach oglądałem naprawdę niesamowite krajobrazy. Po chwili jednak - jak się można było spodziewać - dowiedziałem się, że wielu spośród nich również było kiedyś ateistami, ale "changing life experience" and "speaking tongues", i już nie są, a w ogóle to czy mam w domu biblię. Cóż, pogadaliśmy jeszcze chwilę, oczywiście musiałem odeprzeć parę podobnych wtrętów a i tak nagle znalazła się wizytóweczka, z wiele mówiącym napisem w języku obcym "Pozwól bogu udowodnić prawdę!", a potem był wreszcie Słupsk i wysiedli, ufff...
Nie wiedziałem jednak, że za przynależność do kościoła ateistów spotka mnie kara boska. Tzn. ja się jej spodziewałem, bo czytałem Pratchetta i wiem że bogowie w nocy wybijają ateistom szyby...
A więc pociąg stanął. Tak jak stanął tydzień wcześniej, kiedy jechałem w przeciwnym kierunku tak teraz stanął. Z tego samego powodu. Tyle, że w drugą stronę, ale jak się zatrzymał to stał właściwie w tą samą nieruchomą stronę. Trąbeczka strzeliła w mordę paru drzewkom, tory nieprzejezdne, Pratchett miał rację.
Cóż, uwaliłem się na karimacie (w Ełku przewidująco nie szukałem miejsca w przedziałach, na karimacie jest naprawdę wygodniej podczas długich podróży naszymi kolejami ;) ) rozłożonej obok roweru w wagonie rowerowym, który w obecnych czasach najczęściej jest wykorzystywany przez pasażerów jako substytut dawnego "bydlęcego", bo skład jest zawsze za mały i zacząłem rozważać swoją sytuację duchową. Tym razem moce próbowały złamać mnie tylko dwie godziny i pociąg pojechał dalej. Byłem tak uradowany, że podzieliłem się tą radością z kierownikiem pociągu: "wie pan, ja to jestem nawet zadowolony - jak jechałem tydzień temu tą samą trasą to pociąg miał siedem godzin spóźnienia, a teraz tylko dwie".
Krótko mówiąc - jazda, która powinna trwać (w obie strony) około 23 godziny, trwała 32 godziny. Jak widzicie jest to zwykłe przestawienie cyfr. Każdemu może się zdarzyć... ;)
Wyprawa na Litwę - dzień piąty, czyli uprowadzenie Starki ;)
Czwartek, 22 lipca 2010 | dodano:29.07.2010 Kategoria Litwa 2010, Wyprawy
Km: | 83.89 | Km teren: | 37.00 | Czas: | 05:55 | Km/h: | 14.18 |
Pr. maks.: | 39.00 | Temperatura: | 38.0 | HRmax: | (%) | HRavg | (%) |
Kalorie: | 1584kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Unibike Viper |
Wszystkie zdjęcia z wyprawy na Litwę
Tego dnia wstałem dopiero o 4:30 ;)
Jak już zwinąłem namiot i siedziałem przy kawie spotkała mnie pierwsza tego dnia niespodzianka - okazało się, że chcąc wczoraj wejść w głąb lasu znalazłem się około 100m od kolejnej leśnej drogi :)
Zajechali nią właśnie grzybiarze i lustrowali mnie z odległości 300m. Ja również trochę ich polustrowałem, ale ponieważ nie wyglądałem na kogoś kto przyszedł im podbierać grzyby, więc na tym się skończyło. Wyszedłem z lasu najpierw na drogę Druskienniki (Druskininkai) - Lejpuny (Leipalingis), ale skręciłem z niej na Didziasalis, żeby do Leipalingis dojechać bocznymi drogami. I trafiłem na kolejną fatalną szutrówkę z tarką... Prędkość 11-12 km/h, pod górkę często prowadzenie, bo zakopywałem się w piasku :)
Za Lejpunami skręciłem na Varnenai i po paru asfaltowych kilometrach trafiłem na dokładnie taką samą szutrówkę :)
Widoki, jeziorka (przy jednym o nazwie Snaigynas dłuższą chwilę posiedziałem) jednak wszystko rekompensowały.
Wreszcie dojechałem do Wiejsiejów (Veisiejai), gdzie chciałem kupić Stumbro Starkę. Był tam taki małomiasteczkowy market ze stoiskiem monopolowym na końcu sklepu. Podszedłem i stanąłem za jakąś babcią w kolejce i czekałem... A panienka za kasą nic tylko sprawdzała jakieś kody paskowe i nie zwracała uwagi na mało ważne kolejki. Za mną stanął jakiś facet z koszykiem wypchanym puszkami piwa i nim nagle się zainteresowała - zaczęła go kasować. Trochę wkurzyło mnie to odwrócenie kolejki, więc bez żadnego namysłu licząc bardziej na wywołanie jakiejś konsternacji zapytałem: "opened?" "closed?" ;)
Panienka wbiła we mnie mocno zdziwione spojrzenie. Facet z boku zapytał się z troską: "Something to drink?". Na to tylko czekałem. Wyciągnąłem rękę, wirtualnie wbiłem palec w upragnioną butelkę i powiedziałem czysto i wyraźnie: "Stumbro Starka!". Panienka skasowała mnie, facet powiedział coś co zabrzmiało jak nasze "z bogiem". A biedna babcia została w dalszym ciągu pierwsza w kolejce...
Parę kilometrów za Veisiejai skręciłem z głównej drogi na Petroskai i po niedługim czasie asfalt zamienił się jak zwykle w szuter. To były już ostatnie w tym roku kilometry na Litwie...
Tego dnia zaczął mi się dawać we znaki niesamowity upał. Przed granicą bracia Litwini wyasfaltowali jakieś 2 km drogi, potem zjechałem na rodzimy szuter. Tu jednak nie było tak źle, pewnie dlatego, że przez granicę nie jeżdżą maszyny rolnicze ;)
Dojechałem do Berżników. Tam kupiłem szybko coś do picia i pod wpływem upału zacząłem się nawet zastanawiać, czy już tam nie zostać chociaż przejechałem ledwie 50 km i było jeszcze przed 11. Stwierdziłem jednak, że jest stanowczo zbyt wcześnie - postanowiłem po prostu toczyć się do przodu. W Gibach zatrzymałem się w barze, gdzie zamówiłem kartacze i opracowałem dalszy plan - postanowiłem ominąć tirówkę Augustów - Ogrodniki i pojechać przez Białorzeczkę i Pogorzelec oraz dalej leśnymi drogami na Tartaczysko, żeby wyjechać we Frąckach.
Tam po drodze na Strzelcowiznę powinno być kilka pól namiotowych w głowie zakwitła mi jednak myśl, żeby dotrzeć do babci, u której nocowałem dwa lata wcześniej - ot, jednoosobowy pokoik z balkonikiem, nic nadzwyczajnego, ale jednak było tam całkiem sympatycznie.
W Strzelcowiźnie odbiłem więc na Gorczycę i dojechałem do Płaskiej, gdzie udało mi się znaleźć domek babci - okazało się, że dalej tam mieszka, nie ma już jednak straszliwie dziamgolącego psa, którego pamiętałem sprzed dwóch lat. Tam go nie ma, ale przeprowadził się do Augustowa, w wielki świat ;) Dostałem swój pokoik z tarasem i zacząłem planować kolejny dzień, czyli dojazd do Ełku, ale nie chciałem jechać trasą z pierwszego dnia (chociaż bardzo ją lubię), więc wymyśliłem inną i na tym zakończył się dzień piąty :)
Wyprawa na Litwę - dzień czwarty, czyli bolid.
Środa, 21 lipca 2010 | dodano:29.07.2010 Kategoria 80 - 99 km, Litwa 2010, Wyprawy
Km: | 93.17 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 05:51 | Km/h: | 15.93 |
Pr. maks.: | 47.80 | Temperatura: | 30.0 | HRmax: | (%) | HRavg | (%) |
Kalorie: | 1690kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Unibike Viper |
Poprzedniego dnia podczas rozmowy telefonicznej Kajman przypomniał mi, że czas na Litwie wyprzedza czas w Polsce o godzinę. Ponieważ rozbiłem namiot w lesie nieopodal Dzukijskiego Parku Narodowego, więc dzisiaj wstałem o godz. 4 naszego czasu - wolałem stamtąd zmykać nieco szybciej niż zwykle. Poza tym miałem ochotę na jakieś porządniejsze ablucje, o które ciężko w środku lasu, a zobaczyłem, że w Kabeliai jest jeziorko, w którym może dałoby się wykąpać i postanowiłem podjechać tam rano - miałem mnóstwo czasu, bo z Niradharą i Kajmanem umówiłem się na 9, również naszego czasu. Niestety, jeziorko było całe obrośnięte trzciną i jedyne możliwe zejście jakie znalazłem... mieściło się praktycznie w centrum wsi. Ze zgromadzonych tam "drobiazgów" wywnioskowałem, że i tak codziennie zdarza się tam jakiś striptiz, więc pozbyłem się skrupułów, dzięki czemu pozbyłem się również pokaźnej ilości brudu ;)
Czasu było rzeczywiście sporo, bo zdążyłem obejrzeć kościół, pod którym się umówiliśmy, sfotografować zabawnego bociana na krzyżu, zajrzeć do sklepu, gdzie udało mi się porozumieć po Polsku, zjadłem loda, trochę jeszcze pokrążyłem po okolicy aż stwierdziłem, że zaczekam na bikestatsową ekipę przy drodze dojazdowej do Kabeliai, bo i tak tamtędy prowadziła droga, którą muszą jechać.
Myślałem, że przyjadą na rowerach, bo wciąż wydawało mi się, że nocują na kempingu w Druskiennikach, ale zrozumiałem swoją pomyłkę, kiedy ujrzałem biały rydwan z polską rejestracją a z tyłu na bagażniku zamocowane rowery. Przywitaliśmy się i umówiliśmy pod kościołem, gdzie bezpieczniej będzie zostawić samochód. Pod kościołem po kolejnych powitaniach, pamiątkowych zdjęciach nastąpiło ustalenie trasy...
* * *
Kiedy Niradhara i Kajman zorientowali się, że mam zamiar jechać szutrówką, spojrzeli na mnie, na moje bagaże i pomyśleli: "nie, ten facet nie jest normalny. Musimy uratować mu życie, to zresztą żadna przyjemność kogoś reanimować". Tak pomyśleli a potem przystąpili do działania.
- szutrówka - powiedziała Niradhara smutno i nagle cały świat pociemniał.
- ja mam gładkie opony. Na asfalt - grobowym głosem obwieścił Kajman, a ja, wraz z całym światem zalałem się krokodylimi łzami.
To było jak katharsis, jak duchowe oczyszczenie, jak seans scjentologiczny połączony z obrzędem babci Klary (nie, nie znam jej ani tego obrzędu). Nie byłem potem w stanie powiedzieć nic innego, tylko...
- a dlaczego by nie pojechać asfaltem?
* * *
Fragment powyżej to oczywiście żart. Niestety, pierwszy i drugi dzień mi nakiełbasił w planach i wiedziałem, że muszę się nastawić na zmiany - tego dnia miałem właśnie wykonać taki szeroooki nawrót, a dzięki wspaniałemu towarzystwu Niradhary i Kajmana... jechałem we wspaniałym towarzystwie :)
Podczas jazdy było mnóstwo rozmów, po drodze zwiedzaliśmy też miasteczka, podziwialiśmy litewski skansen, czyli praktycznie wszystko, co się na Litwie znajduje - kiedyś takie wrażenie zrobiła na mnie nasza Suwalszczyzna, ale widać jak tam wszystko szybko się zmienia, teraz żeby zobaczyć takie obrazki, przenieść się o pół wieku wcześniej, trzeba się wybrać dalej, na Litwę.
Bardzo ciekawe wydarzenia nastąpiły, gdy dotarliśmy do Mereczy (Merkinie). Otóż, postanowiliśmy tam coś przekąsić. Najpierw był problem z zostawieniem rowerów, bo knajpka - kawiarnia mieściła się na piętrze. Okazało się jednak, że z jej okien będziemy widzieć nasze wehikuły, więc się zdecydowaliśmy. Potem trzeba było przebrnąć przez dziwny system zamawiania, bowiem niezależnie od tego, co znajduje się w menu kelnerka zaczyna rozmowę od słowa przypominającego angielskie "chicken". Oznacza to zapewne "czym mogę służyć?" jednak daje kelnerce chwilę wytchnienia, bo goście muszą się trochę namęczyć, żeby wytłumaczyć, że nie chcą kurczaka. Ponieważ zauważyliśmy w menu "koldunai", więc postanowiliśmy uraczyć się tym przysmakiem. Tu nastąpiła kolejna trudność, bo kelnerka użyła słowa na "b", które najpierw zrozumieliśmy jak "bold". Teraz podejrzewam, że chodziło o "bolid", a kelnerka chciała zyskać parę punktów rozmową o Kubicy, ale klienci okazali się upierdliwi i chcieli się tylko nażreć. Za bold podziękowaliśmy italikiem i zgodziliśmy się na boiled koldunai, a z całego posiłku najlepiej zapamiętaliśmy smak piwa ;)
Merecz znana jest chyba najbardziej z "Legendy o upadku Kajmana", ale o tym już napisał sam jej twórca. Ja tylko dodam, że nie ma świadków tego wydarzenia. Wszyscy, którzy twierdzą że coś widzieli, widzieli Kajmana siedzącego na rowerze opartego jedną nogą o bruk, inni z kolei widzieli jak tenże stoi obok roweru trzymając go za siodełko. To tak jakby jedną z sekwencji wydarzenia zastąpiła jej wersja z innej odnogi rzeczywistości. Tak naprawdę byliśmy więc świadkami eksperymentu pod nazwą "Kajman Schrödingera" (więcej! To prawie tak jakbyśmy znaleźli się z nim w jednym pudełku! ;) ) i z pewnością zajmować się tym będą najznamienitsi fizycy świata. Już słyszałem, że na mereckim bruku mają niedługo zaterkotać kółeczka fotelika Hawkinga...
W gruncie rzeczy jedyny znany mi upadek rowerzysty na Litwie to mój własny - jadąc poprzedniego dnia gruntową, trawiastą drogą wjechałem w koleinę i gruchnąłem :)
Sympatyczni bikestatsowicze mieli jeszcze zamiar zwiedzać Druskienniki, ja przed tym miasteczkiem zamierzałem skręcić w prawo i powoli szukać jakiegoś miejsca na nocleg, nastąpiło więc smutne pożegnanie.
Z mapy wynikało, że nieopodal z jednej strony zaczyna się rezerwat, więc siłą rzeczy szukałem miejsca po stronie przeciwnej. Udało mi się znaleźć wreszcie drogę, która szła w głąb lasu i tam się kończyła. Namiot rozbiłem więc jeszcze kilkadziesiąt metrów dalej i tak kończył się dzień...
Elu i Piotrku - dziękuję za kilka fantastycznych godzin Waszego czasu! I za to, że nie nudziliście się w tym żółwim tempie ;) Do następnego!